Anatomia bezalternatywności

Z Glebem Pawłowskim rozmawiają Tatiana Żurżenko i Iwan Krastew

Gleb Pawłowski jest prawdopodobnie najbardziej znanym rosyjskim strategiem politycznym i spin doctorem. 27 kwietnia 2011 roku Agencja Prasowa Nowosti podała, że administracja rosyjskiego prezydenta “zakończyła swój kontrakt z Fundacją Polityki Efektywnej kierowaną przez znanego spin doctora Gleba Pawłowskiego”. Unieważniono przepustkę dającą Pawłowskiemu wstęp na Kreml. Wiadomość ta była szeroko komentowana przez rosyjskie i światowe media. Większość komentatorów łączyła wydalenie Pawłowskiego z Kremla z jego “niedyskretnymi komentarzami na temat nadchodzących w 2012 roku wyborów prezydenckich”.

Biografię Pawłowskiego czyta się jak powieść godną wszelkich literackich nagród. Urodził się w Odessie 5 marca 1951 roku, tego samego dnia dwa lata później zmarł Stalin. Jego wczesne lata spędzone w rodzinnym mieście to klasyczna opowieść o nonkonformistycznym młodym intelektualiście uwiedzionym ideami roku ’68, który wierzył w komunizm, ale nie w jego radziecką wersję. Wedle jego własnych słów Pawłowski był wówczas “marksistą zen”. Skończył studia historyczne i od 1974 roku (kiedy to po raz pierwszy zetknął się z KGB) był zdeklarowanym członkiem rosyjskiego ruchu dysydenckiego. W 1982 roku został aresztowany, skazany i zesłany do Republiki Komi. W śledztwie współpracował z władzami, ale w trakcie procesu wycofał swoje zeznania. W 1985 roku wrócił do Moskwy i zaangażował w szereg inicjatyw obywatelskich. Został redaktorem wpływowego pisma intelektualnego “Wiek XX i Mir” i od tamtej pory wciąż wydaje małe periodyki, które każdy lubi, ale nikt ich nie kupuje. Interesował się książkami i ideami nawet wówczas, gdy nie interesowali się nimi ani politycy, ani wyborcy.

Pawłowski zaczął współpracę z Kremlem w czasie Jelcynowskiej kampanii o reelekcję w 1996 roku i odtąd pozostawał istotnym ogniwem kremlowskiej machiny politycznej. Uważa się, że to on kierował kampanią Putina w 2000 roku i aktywnie działał w czasie jego kampanii o reelekcję w roku 2004. Po roku 2008 dalej pracował dla Kremla, tym razem doradzając Dmitrijowi Miedwiediewowi. Zagraniczni dziennikarze zgadzają się, że jest on jednym z niewielu bywalców Kremla z licencją na zaskakiwanie. Rosyjscy liberałowie nigdy nie wybaczyli mu zdrady i widzą w nim jeden ze złowrogich symboli Putinowskiej dekady. Nasza rozmowa, przeprowadzono na krótko przed jego wydaleniem z Kremla, nie dotyczyła jednak wyłącznie Putina, ale zagrożeń związanych z polityką pozbawioną alternatywy.

Tatiana Żurżenko, Iwan Krastew: W 1982 roku został pan aresztowany i był sądzony za działalność antyradziecką. Jak pan widzi wydarzenia sprzed trzydziestu lat? Jak ocenia intelektualny dorobek ruchu dysydenckiego?

Gleb Pawłowski: Jako doświadczenie zapomniane. Przełom lat 70. i 80. to była szczególna epoka. Dokonała się wtedy społeczna rewolucja, która nie została politycznie opisana, ponieważ nie mieliśmy wówczas adekwatnego języka politycznego. W ruchu dysydenckim pojęcie “polityczny” uważano za wątpliwe. Przeciwstawiano mu pojęcie “etyczności”. Ciekawe, że słabo wiązaliśmy rozwój wypadków w kraju z wydarzeniami na świecie, nawet tak przełomowymi jak “Solidarność” w Polsce, Karta 77 czy wojna w Afganistanie. Społeczność dysydentów charakteryzował swego rodzaju autyzm. Wydawało się nam, że wszystko, co najważniejsze, odbywa się i będzie odbywało w Moskwie – przyszłość świata rozstrzygnie się tutaj.

Moje pokolenie dorastało w szczególnym radzieckim dwudziestoleciu 1956-1976: od Chruszczowowskiej destalinizacji do radziecko-amerykańskiego “odprężenia”. Z każdym rokiem rosło w nas poczucie wolności, poznawaliśmy kolejnych niezależnych ludzi, wolnomyślicieli. To wzmacniało wiarę w postęp. Świadczyły o tym odgórne decyzje Politbiura, ale przede wszystkim ruchy oddolne: atmosfera społeczna, przeżywający swój rozkwit samizdat oraz jawny konflikt dysydentów i władzy. Zachowanie władzy po roku 1968 i wtargnięciu do Czechosłowacji nasiliło oczekiwania społeczne, pojawiło się poczucie nienaruszalności otwartej przestrzeni obywatelskiej i ciągłości jej rozwoju: moralnego i biograficznego. Jak powiedziano by dzisiaj – mieliśmy do czynienia z ciągłą “liberalizacją”. Ale na przełomie lat 70. i 80. roku proces ten nagle się zatrzymał. Presja z góry była coraz silniejsza, władza zaczęła skutecznie pozbywać się działaczy, natomiast napływ nowych ludzi do ruchu znienacka ustał. Kiedy kogoś aresztowano, na jego miejsce nie przychodziła już młodzież. Gdyby mnie zapytano o przyszłość ZSRR w połowie lat 70., to moja prognoza dotycząca jego liberalizacji byłaby optymistyczna. Ale z nastaniem 1980 roku stało się jasne, że sytuacja na świecie zmieniła się na gorsze, a nasi krajowi dysydenci nawoływali już do nieprzejednanej konfrontacji z władzą. Rok 1980 to ważna granica dla ruchu dysydenckiego.

W 1982 roku zostałem aresztowany. Kiedy dwa lata potem przyjechałem z zesłania na urlop do Moskwy, nie zastałem już dawnego środowiska “wolnościowego”. Jedni wyjechali na Zachód, inni trafili do aresztu. I chociaż większość pozostała na wolności, dysydenci przestali tworzyć środowisko. Kto nadal chciał walczyć, musiał poszukać modelu walki w pojedynkę, bez wsparcia ze strony innych. Enklawa wolności zawęziła się i znikła; dla nas oznaczało to powrót do stanu z końca lat 50., ale już bez zwartego środowiska pisarzy i naukowców, dyżurnych liberałów, które długi czas było dla ruchu parasolem ochronnym.

TZ, IK: Co tak dramatycznie zmieniło się pod koniec lat 70. w porównaniu z latami 60.?

GP: Od roku 1970 doszedł nowy czynnik – możliwość legalnego wyjazdu na Zachód. Niepokorni zaczęli wyjeżdżać z kraju, wypuszczano ich na podstawie wizy izraelskiej. Wyjeżdżali przyjaciele, środowisko kurczyło się. Ci, którzy zostali w kraju, stali się niezauważalni. Wkrótce stało się jasne, że istnieje większe ryzyko, że trafią do więzienia. Po prostu drastycznie zmniejszyła się zwartość niezależnego środowiska dysydenckiego. Póki żyły lub pozostawały w ZSRR takie wielkie niezależne autorytety jak Czukowski,1 Twardowski,2 Sołżenicyn, trudniej było aresztować człowieka. Na prowincji było łatwiej, w dużych miastach – znacznie trudniej. I to nie tylko w Moskwie. Kulturowych i społecznych stolic w Związku Radzieckim było kilka. Na przykład Charków, Leningrad, Odessa, Lwów, Tbilisi, Baku, Erewan – kosmopolityczne centra z inteligenckimi tradycjami, gdzie wystrzegano się aresztowań bez decyzji KC. Ale kiedy wyjeżdżają publicznie uznani intelektualiści, mogący się za tobą wstawić, pozostali dysydenci wydają się “płotkami” i władze zaczynają ich wsadzać.

TZ, IK: Częściowe otwarcie granic, możliwość wyjazdu, przede wszystkim do Izraela i USA – czy można powiedzieć, że z punktu widzenia władzy była to “etnizacja” opozycji?

GP: To była oczywiście prowokacyjnie narzucona “etnizacja” dysydentów, “rasizacja”. Jeśli wyjeżdżasz – jesteś Żydem. Chociaż wyjeżdżali oczywiście nie tylko Żydzi.

TZ, IK: W roku 1984 na scenie pojawia się Gorbaczow. Co wówczas o nim myśleliście?

GP: Tutaj trzeba powrócić do pytania dotyczącego dysydenckiego dorobku. Dysydencki światopogląd tuż przed rokiem 1980 przeżywał kryzys. A w swoim apogeum na przełomie lat 60. i 70. nie podołał głównemu zadaniu – “remoralizacji” reżimu radzieckiego. Próby odrodzenia i usystematyzowania tego światopoglądu – jedną z nich było nasze pismo “Poiski”, wydawane w samizdacie w latach 1978-1982 – okazały się nieudane. Przełożenie doświadczeń z lat 70. na lata 80. się nie udało. Ciągłość niezależnego istnienia i działania, pozbawionych języka politycznego, została przerwana. Takie przełożenie wymaga analizy doświadczeń, uzgodnienia słownika i ogólnych zasad. A my nie mieliśmy takiego słownika, ponieważ nie dogadaliśmy się co do istoty powojennego radzieckiego doświadczenia politycznego. W ciągu dwudziestu pięciu lat, nawiasem mówiąc!

Trzeba dodać, że dysydenci mieli ulubionego wroga, cel krytyki moralnej – aparatczyków z kręgu “liberałów szestidiesiatników”, których uważaliśmy wtedy za beznadziejnych kolaborantów. Dzisiaj już o tym zapomniano i w Rosji panuje pogląd, że dysydenci i “szestidiesiatniki” to jedno i to samo. Tak naprawdę dysydenci dokonywali samookreślenia, odżegnując się od “szestidiesiatników” – nie, my nie jesteśmy sprzedawczykami. Nie jesteśmy “aparatczykami-liberałami”, którzy należą do radzieckich partii i organizacji i jeżdżą do Paryża z pozwolenia KGB. Dla nas “szestidiesiatniki to było pokolenie, które wszystko przegrało z własnej winy, i to w warunkach lepszych niż nasze. Chruszczow i destalinizacja, koniec lat 60., czasopismo “Nowyj Mir” – mieli infrastrukturę, szanse, ale wszystko przegrali i poddali się. Tak uważaliśmy. I teraz za tych kapitulantów pokutujemy, kończymy to, czego oni nie dokończyli! Oczywiście ściśle współpracowaliśmy z nimi i w razie potrzeby korzystaliśmy z ich kontaktów. Ale mimo wszystko “liberałowie-szestidiesiatniki” byli dla nas ludźmi dnia wczorajszego. Dlatego byłem zszokowany, kiedy od drugiej połowy lat 80. ci ludzie powrócili na scenę i zaczęli powtarzać te antystalinowskie banały sprzed dwudziestu lat. Można rzec: noc żywych trupów! Na jakiej podstawie oni uczą nas żyć, jeśli dwadzieścia lat milczeli, byli członkami partii i jeździli za granicę, w wyniku czego cała masa ludzi przeszła przez obozy i wyjechała z kraju?

Paradoks polegał na tym, że wraz z powrotem na scenę “szestidiesiatników” dysydenci, na odwrót, zamilkli. Gorbaczow i jego inicjatywy nie wzbudzały żadnego zaufania old school – obrońców praw człowieka. Podejrzewano prowokację KGB. Gorbaczow miał oczywiście te same poglądy co “liberałowie” z nomenklatury. Mowa Gorbaczowa – suchy język radzieckiej biurokracji, pomieszany z moralistycznie nadętą dydaktyką “szestidiesiatników” – wszystko to zastępowało rozwiązywanie realnych problemów radzieckiej rzeczywistości poszukiwaniem przypadków “łamania norm”. Z początku chodziło o normy leninowskie, a następnie te “cywilizacyjne”.

TZ, IK: Można odnieść wrażenie, że pana stosunek do środowiska liberalno-dysydenckiego był niejednoznaczny.

GP: Wewnątrz ruchu dysydenckiego od samego początku współistniały różne modele działania. Sacharow do połowy lat 70., Twardowski i jego czasopismo “Nowyj Mir” reprezentowali, powiedziałbym, model wschodnioeuropejski, który opierał się na otwarcie politycznych wystąpieniach z pozycji publicznego intelektualisty. Nazwałbym to radzieckim republikanizmem. Analogicznie działała polska opozycja pierwszej połowy lat 70. oraz czeska – do radzieckiej interwencji. Ten model runął na początku lat 70. Wraz ze śmiercią Twardowskiego, zesłaniem Sołżenicyna i przejściem Sacharowa do radykalnego protestu indywidualnego dysydenci zaczynają być sektą, grupą jednostek głoszących swoją moralność. Myślę, że gdyby na początku lat 70. ci “republikanie” otwarcie połączyli się z pokoleniem lat 60. i poparli dysydentów, to udałoby się zachować struktury obywatelskie.

Rozstałem się z moimi przyjaciółmi-liberałami z Instytutu Filozofii, kiedy odmówili obrony dysydentów, tj. “swoich”. Powtórzę raz jeszcze: kiedy mówimy o ruchu dysydenckim, to myślimy o co najmniej dwóch projektach. I chociaż moralistyczny dyskurs obrony praw ostatecznie zwycięża w latach 70., okazuje się politycznie słaby i jałowy. Bronimy tych, których posadzili, potem inni bronią nas, kiedy nas posadzą, i tak dalej. Taki taśmociąg. Nadchodzi moment, kiedy ludzie zadają pytanie: po co mamy bronić tych wariatów, którzy nawet nie próbują rozmawiać o naszych interesach? Większa część tego, co pisałem w samizdacie w latach 70., było walką właśnie z tym autyzmem etycznym, dyskursem czystości moralnej. Jednak nie można zwyciężyć moralistycznego dyskursu za pomocą kategorii moralnych, jak to próbowałem zrobić. Ta moja agitacja na rzecz polityki kompromisu była bez szans.

TZ, IK: Gdy mówimy o dorobku dysydentów, nie można nie wspomnieć o prawach człowieka.

GP: W ramach klasycznego ruchu dysydenckiego filozofia praw człowieka odegrała ważną rolę, która potem została zapomniana. Na początku lat 60. ruch związany był z radziecką konstytucją, opozycjoniści domagali się nie tyle praw człowieka w ogóle, ile praw obywatela ZSRR. Rozumowali następująco: konstytucja jest podstawowym aktem prawnym, dlatego jako lojalny obywatel mam prawo ignorować wszelkie ograniczanie przez Kreml moich praw jako obywatela radzieckiego. Oczywiście konstytucja stalinowska eksponowała zupełnie inną wartość – moralnej wspólnoty opartej na niepodległości i prawie. Konstytucjonaliści z 1965 roku uważali, że swoim działaniem reprezentują Republikę realnie w sensie “kantowskim” i uparcie powoływali się na tę po “kantowsku” traktowaną konstytucję stalinowską z 1936 roku.

Myślę, że ta wersja radzieckiej obrony praw człowieka miała polityczną przyszłość. Pod koniec lat 60. w ZSRR faktycznie zaczęło powstawać społeczeństwo otwarte, ale nie antyradzieckie, do którego przyłączały się korporacje naukowe, kadry kierownicze. W niektórych instytucjach i miasteczkach akademickich naprawdę działała władza “z ludzką twarzą”. Jeśli domyślelibyśmy do końca scenariusz “miękkiej władzy radzieckiej”, soft power niezależnej części radzieckiego społeczeństwa mogła wymusić na Kremlu kontynuowanie – niechętne – chruszczowowskiego kursu. Ten wirtualny scenariusz nie stał się jednak przedmiotem refleksji i nie przełożono go na język polityki. A koncepcja obrony praw człowieka ulega tymczasem niedostrzegalnej przemianie.

Od lat 70. dysydenci apelują do prasy światowej i społeczności międzynarodowej, realnie – do USA. Jeśli wewnątrz kraju nie udało się stworzyć silnego społeczeństwa obywatelskiego, to wykorzystajmy światowe! Teraz Zachód to “zasób surowcowy” radzieckiego ruchu dysydenckiego; od połowy lat 70. to stamtąd zaczynamy otrzymywać legitymizację. “Kant umarł” – lub wyjechał z ZSRR z izraelską wizą. Autorytetami stają się Kissinger, Carter i Reagan. W latach 80. akcent przesuwa się z Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych na Powszechną Deklarację Praw Człowieka i Akt Końcowy KBWE. A to już zupełnie inna koncepcja. Ostatnia rzecz, do której doszliśmy politycznie na początku lat 80., to żądanie dialogu z władzą. A z kim władze ZSRR miały prowadzić dialog i o czym? Nie mieliśmy nic do zaoferowania i nie byliśmy żadnym realnym wyzwaniem. W epoce chilijskiej dyktatury, rewolucji irańskiej i “Solidarności” wyglądaliśmy naprawdę słabo.

TZ, IK: Lata 60. były epoką masowego optymizmu i utopijnych projektów. A w okresie pieriestrojki ten optymizm gdzieś zniknął i wszyscy mówili tylko o przeszłości. Dlaczego?

GP: Tak, w literaturze utopia znika gdzieś pod koniec lat 60. W radzieckiej fantastyce ostatnią powieścią o przyszłości była przedśmiertna powieść Iwana Jefriemowa,3 która została wydrukowana z dużymi białymi plamami. Zawierała wiele antyutopijnych aluzji do chińskiego wariantu rozwoju socjalizmu. W latach 70. już nie było optymistycznej fantastyki. Pojawia się za to fantastyka konspirologiczna. Strugaccy zgłębiają paradoksy działań w beznadziejnych sytuacjach, spotkania z nieznanym w sytuacji ryzyka. Kontakty z obcą inteligencją łączą z mitologią tajnej policji. Człowiek jest tu zwiadowcą, zrzuconym gdzieś w przeszłość lub przyszłość bohaterem, który musi rozwiązywać problemy moralne w pojedynkę. Jest to tradycja radzieckiej fantastyki, która ciągle wpływa na wyobraźnię naszych intelektualistów.

TZ, IK: A optymizm lat 60. szedł z góry czy mimo wszystko z dołu?

GP: Niewątpliwie była fala optymizmu płynącego z dołu. Młodzież wiejska rwała się do miasta uczyć się i pracować. Runęła stalinowska mitologia nomenklatury. Śmiano się z niej nawet w kinie, a w miastach dzieci z fabrycznych przedmieść traktowano na równi z dziećmi nomenklatury. W latach 50. zatarł się podział na “ludzi radzieckich” i potomków klas przedrewolucyjnych. Przecież jedni i drudzy równo przeszli przez kocioł łagrów i Wojny Ojczyźnianej. Dawne okropności sprzyjały powstaniu nadzwyczajnej optymistycznej kultury lat 60., w której kultywowano między innymi porewolucyjny mit lat 20. Że niby to wszystko, co straszne, minęło – Hitler pokonany, Stalin zmarł, wojna domowa za nami. Trzecia wojna światowa? Co za bzdura! Zupełnie nie było uczucia strachu. Kiedy czytam wspomnienia Amerykanów z lat 50., dziwi mnie ich ówczesny strach przed Związkiem Radzieckim. My zupełnie nie odczuwaliśmy powszechnego strachu przed Ameryką, a w szkole nie straszono nas wojną. Atmosfera po śmierci Stalina była przesiąknięta oficjalnym radzieckim pacyfizmem, ciągle wpajano dzieciom: “Wy wojować nie będziecie – my nawojowaliśmy się już za was!” (na tym opierał się również autorytet wojennego pokolenia, które po odejściu Chruszczowa dojdzie do władzy).

Wolny człowiek lat 60. to stalinowski człowiek radziecki. Nasze radzieckie społeczeństwo lat 60. i 70. trzymało się na ludziach stalinowskiego chowu, ale na to nie zwracano uwagi. To znaczy – do pacyfistycznego, marzycielskiego i liberalnego socjalizmu potrzebny był człowiek, który przeżył Stalina. Człowiek zdyscyplinowany przez etykę i normy pracy, których trzeba było przestrzegać w obawie przed łagrami. Rękoma tych ludzi, mizernie opłacanych techników i inżynierów, produkowano sputniki. Ci ludzie nie umieli pracować źle, oni po prostu bali się źle pracować. Tak oto synteza strachu, marzeń i postępowości przesądziła o stylu radzieckich lat 60. – w kulturze, gospodarce i polityce.

TZ, IK: Czy można powiedzieć, że wraz z pieriestrojką pojawia się możliwość politycznego działania?

GP: Owszem, ale ta możliwość pozostała niewykorzystana. Pojęcie polityki jako specyficznej sfery działań, która różni się od poczynań władzy i od moralnej autoekspresji, zaczyna się kształtować w Rosji od połowy lat 90. W moralnym dyskursie pieriestrojki lat 80. – i tym radzieckim, i dysydenckim – mianem polityki określano z reguły coś brzydkiego. Stalin nadał temu słowu straszne i brudne znaczenie. Kiedyś, w latach 20., członka partii można było zapytać: jaki jest sens polityczny waszych działań? Ale terror nadał temu pytaniu posmak prowokacji, a nawet donosu. Postalinowskie tabu polityki było tak silne, że nawet oficjalną aktywność członka KPZR starano się nie określać mianem “politycznej”.

Wróciłem z zesłania pod sam koniec 1985 roku, na Boże Narodzenie. We wrześniu 1986 roku zorganizowaliśmy pierwszy legalny klub polityczny – Klub Inicjatyw Społecznych. Już od jesieni 1986 roku zaczynam aktywnie działać w różnych środowiskach. Dlatego chyba nie mogę występować jako zdystansowany obserwator. Tabuizacja “polityki” przeszkadzała w debatowaniu o tym, czym wtedy faktycznie się zajmowaliśmy. Przeszkadzała też oszacować szanse i ryzyko polityki Gorbaczowa. Odczułem to bardzo mocno, kiedy do Moskwy przyjechał Adam Michnik. Był to rok 1989, czas polskiego Okrągłego Stołu. Michnik przyjechał, żeby zapobiec radzieckiej interwencji. Pamiętam, że pomyślałem wtedy: dla naszych dysydentów takie polityczne ujmowanie problemów jest czymś niemożliwym.

TZ, IK: Czy w latach 1988-1989 wierzyliście, że możliwe jest utrzymanie Związku Radzieckiego po klęsce komunizmu?

GP: Owszem, ale błędem było to, że te nasze nadzieje delegowaliśmy na władzę. Nikt nie traktował tego jako swojego politycznego celu. Mówiąc z grubsza, mogliśmy wybierać między projektem projelcynowskim i progorbaczowowskim. Nie było już cenzury, ale nie było też miejsca na przedyskutowanie jakiegoś projektu przyszłości. Jawlinski próbował, ale wtedy wszystkich interesowało zupełnie co innego: czy on to robi dla Jelcyna, czy dla Gorbaczowa? Jestem pewny, że większość aktywnych ugrupowań politycznych i prawie wszystkie ugrupowania demokratyczne – oprócz krajów nadbałtyckich, Kaukazu i nielicznych grup na Ukrainie – myślała kategoriami Związku Radzieckiego. Przy tym zupełnie nie dyskutowano o różnych możliwościach jego transformacji. Sprawy techniczne dotyczące transformacji ZSRR delegowano albo na Gorbaczowa, albo na Jelcyna. Na poważnie modelu dla nowego Związku Radzieckiego szukał jedynie Gorbaczow. Ale prawie nikt się tym nie interesował, nawet jego otoczenie. Wszystko ugrzęzło w intrygach.

TZ, IK: A forsowana przez Gorbaczowa idea nowego traktatu związkowego?

GP: Nikt z zainteresowanych nowym ZSRR nie był gotowy do walki o taki czy inny jego polityczny kształt. Głoszono jakieś idee, lecz nie stawały się one stanowiskami politycznymi. A w tym czasie bystrzy ludzie, odrzuciwszy dyskusje, przywłaszczali sobie kolosalną własność. Rozdawanie własności zaczęło się od roku 1990. Najpierw rozdano centralne środki masowego przekazu, czego po prostu nikt nie zauważył. A przecież to były dochodowe przedsiębiorstwa mające monopol. Wielomilionowe czasopisma okresu głasnosti stały się własnością ich redaktorów naczelnych i dyrektorów działu reklamy. Później na ich miejsce przyjdą biznesmeni. W przemyśle od lat 1989-1990 również nastąpiło przywłaszczenie aktywów i prywatyzacja funduszy, początkowo przez spółdzielnie. Gorbaczow po prostu nie był tego świadomy. On budował elegancki formalistyczny model przyszłego ZSRR, którego głównym składnikiem była polityka zagraniczna. Ciekawy tandem: Związek Radziecki – zjednoczone Niemcy w centrum Europy, przy zachowaniu szczególnych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Ale wówczas w Moskwie nikogo to nie interesowało.

TZ, IK: A czego ludzie wtedy oczekiwali? I czego najbardziej się bali?

GP: Od 1989 roku media zaczęły już pracować jako generator i wzmacniacz masowych lęków. Te lęki po części były realne – seria pogromów końca lat 80., Ałma-Ata, Sumgait, Baku, Osz i Bendery – wszystko to się zbierało i działało na psychikę. Ale ważniejsze były mityczne lęki przed czymś niezrozumiałym. Ożywały historyczne rosyjskie lęki z czasów rozpadu władzy i wojny domowej. Pamiętam eksplozję popytu w Moskwie na drzwi opancerzone. Przecież wtedy w stolicy było w miarę bezpiecznie, duży wzrost przestępczości jeszcze nie nastąpił i nikt nie szturmował mieszkań z bronią. Tymczasem dziesiątki tysięcy moskwian kupowały drogie stalowe drzwi i wstawiały je do swoich ubogich mieszkań, gdzie nie mieli ani pieniędzy, ani kosztowności. Te drzwi kosztowały 500-1000 dolarów. Ale ludzie byli gotowi płacić za poczucie, że nie grozi im jakieś wirtualne niebezpieczeństwo. Lęki wzbudzali także wyjeżdżający na Zachód – pod koniec lat 80. miała miejsce największa fala wyjazdów. Wszyscy nawzajem opowiadali sobie bez końca bajki, że jutro w Moskwie będzie “pogrom żydowski”. Nawet w czasopiśmie “Ogoniok” napisano, że z Machałowki na stolicę idą pogromowcy uzbrojeni po zęby.

TZ, IK: Na ile decydujące było to, co stało się w 1993 roku?

GP: Uważam, że między rokiem 1991 a 1993 odbyła się się gra o Rosję, a jej rozstrzygnięcia obejmują kilku dziesiątków lat naprzód. I nikt nie ma prawa powiedzieć, że pozostał bez skazy. Ja na przykład w tym czasie występowałem przeciwko Jelcynowi, który niszczył nie tylko Związek Radziecki, ale każdą konstruktywną politykę. Uważałem, że należy dać działać Gorbaczowowi. Odpowiadało mi, że Gorbaczow już niewiele kontrolował wewnątrz kraju, natomiast utrzymywał cały proces w ramach państwowych. Podobało mi się, że jest ktoś, kto trzyma “ramy wolności” o wymiarach ZSRR, a wewnątrz tych ram wypróbowuje różne modele socjalne, polityczne i narodowościowe. Wydawało mi się, że dla liberalnego Rosjanina jest to sytuacja idealna i trzeba ją zachować, a Gorbaczowa warto się trzymać.

Ogólnie rzecz ujmując, w polityce panowała wciąż prowincjonalna atmosfera klubowa. Konflikty były spektaklami, a nie życiem. Walczyłem z Jelcynem, ale przy tym pozostawałem w dobrych stosunkach z przyjaciółmi, którzy z nim pracowali, w tym z drużyny Gajdara. Nie było jeszcze widać rozłamu. Kruchość nowego środowiska obywatelskiego była wciąż niezauważalna. Ta infrastruktura kulturalna, którą podtrzymywał system radziecki, władzą autorytetu moralnego i wartości jednostki gwarantowała społeczeństwu minimum akceptacji. Kiedy jednak w 1993 roku rozpędzono rady narodowe, runął szacunek zarówno do społeczeństwa, jak i nietykalności osobistej. Rok 1993 unicestwił republikańską alternatywę dla rozwoju Rosji. Póki trwał konflikt “prezydent – parlament”, istniała szansa na utrwalenie reguł gry i zapewnienie graczom bezpieczeństwa za pomocą konstytucji i instytucji państwowych. Po 1993 roku konstytucja przekształciła się w sztandar zwycięstwa Jelcyna nad parlamentarnym Białym Domem.4 Niezależne niskonakładowe gazety znikały lawinowo. Społeczni aktywiści i spółdzielcy szukali ratunku w biznesie lub polityce.

TZ, IK: Kiedy pan zrozumiał, że Związek Radziecki się rozpadł?

GP: Po farsie Państwowego Komitetu Stanu Wyjątkowego5 i po szyderstwach Jelcyna pod adresem wracającego do Moskwy Gorbaczowa nie miałem już złudzeń. Od razu zrozumiałem, że nastąpił krach Związku Radzieckiego, krach internacjonalistycznego imperium. Nastały czasy władzy prezydentów-gospodarzy. Ale jawność układu białowieskiego naprawdę mnie zszokowała. To przecież nie był układ o narodowej konwersji ZSRR, ale zmowa dotycząca podziału terytorium wraz z ludnością. Zbiera się kilku prezydentów i przekazują sobie nawzajem obywateli, jakby byli ich własnością. Pisałem wtedy w gazecie “Moskowskije Nowosti”, że Federacja Rosyjska jest wątpliwym spadkobiercą Związku Radzieckiego – Kijów ma nie mniejsze niż Moskwa prawo uważać się za stolicę świata rosyjskiego. Wydawało mi się, że trzeba teraz doprowadzić do sytuacji jak w Ameryce Północnej XVIII wieku – wolni ludzie na gołej ziemi uważają się za jedynych nosicieli państwowości i państwo powstaje od zera. Oto ziemia, oto wolni ludzie – niech przyjmują konstytucję i umawiają się, jak dalej żyć. W tym sensie byłem wrogiem nowej “postbiałowieskiej” władzy. Nomenklatura sklejała się w niej z jednej strony ze starymi działaczami gospodarczymi, a z drugiej z pośrednikami handlowymi i brokerami radzieckich aktywów, którzy pomagali demontować radziecki kompleks ekonomiczny i go sprzedawać. Mistrzem tego stał się Bieriezowski. W zasadzie układ białowieski to jajko, z którego wykluł się Bieriezowski, to jego model działania. Ciekawe, że łatwość likwidacji ZSRR stymulowała jednocześnie ambicje ben Ladena i Szamila Basajewa na Kaukazie – zrozumieli, że wielkie imperia można zniszczyć technologicznie.

TZ, IK: A jak się pan odnosi do prywatyzacji?

GP: Prywatyzacja postępowała w atmosferze sztucznego pompowania strachu, mówiono o groźbie głodu, wojny domowej… Gajdar cały czas powtarzał: mój program nie ma alternatywy, innego wyboru nie ma, inaczej nastąpi głód i koszmar wojny domowej. Z Niemiec do Moskwy przychodziły tysiące przesyłek z artykułami spożywczymi, których adresatem było ” głodujące rosyjskie dziecko”. A przecież głód wtedy nie groził. To był mit. Ale skuteczny politycznie. Architekci prywatyzacji zarządzali naszymi lękami. I jeszcze jedno mityczne zagrożenie: wojna domowa. W sytuacji radzieckiej nie było nic z Jugosławii (oprócz Kaukazu, gdzie wojny o Karabach i w Gruzji przebudziły Czeczenię Dudajewa). Realny głód i wojna dotknęły miliony rodzin później, po 1993, 1994 roku, częściowo w rezultacie reform. Ale analiza treści ówczesnej prasy i debat politycznych pokazuje ciągłe lęki: strach przed głodem i wojną domową, przed tym, że Jelcyn “ma związane ręce”. Demokraci straszyli “czerwono-brązowymi” i “nowym puczem”. Komuniści czekali na antykomunistyczne polowanie na czarownice, kiedy będą ich wieszać na latarniach. Mitologiczne koszmary zaczynają w takiej sytuacji żyć własnym życiem, legitymują woluntaryzm “reformatorów”.

TZ, IK: Zarządzając lękami, rozwiązując problem głodu, władza nie tyle rządziła obywatelami, ile “troszczyła się o ludność”. A jednocześnie jelcynowscy liberałowie wciąż wierzyli, że zarządzają “społeczeństwem czytelników”.

GP: Tak, ale po 1991 roku przebudowane “społeczeństwo czytelników” przekształciło się w audytorium widzów telewizyjnych. Dla Jelcyna Rosja składała się z administracyjnych przestrzeni – później nazwą je “regionami”. Każdy region miał swojego gospodarza: Rachimow, Szajmijew, Łużkow. Gospodarz odpowiada za swoją ludność i powinien być lojalny wobec prezydenta, jako najważniejszego gospodarza. Ciekawe, że jako prezydent Jelcyn szybko powraca do koncepcji gospodarzy i odżegnuje się od lokalnych demokratycznych “wykonawców-komisarzy”. Gospodarze i działacze gospodarczy – to grupa bardzo ważna dla Jelcyna. Sam nie używał słowa “elita”, ale to on ją stworzył w nowym, nieradzieckim znaczeniu. Artysta Nikulin, pisarze Pristawkin i Biełow, reżyser Nikita Michałkow, “biznesmen” Bieriezowski… Oto grupa, którą się otacza, jako mecenas świeci odbitym od niej światłem. Czuł się w niej bardzo dobrze.

Gdzieś w 1993 roku Jumaszew zaprosił mnie na jubileusz czasopisma “Ogoniok”, które jakoś zawsze znajdowało powód, żeby raz jeszcze obchodzić swój setny jubileusz. To było przed rozwiązaniem parlamentu, jeszcze przed przelewem krwi. Tam byli nasi przyjaciele-demokraci, byli członkowie akademii, pisarze, bankierzy, artyści cyrkowi – i zwykli bandyci. Wszyscy dokładnie wiedzieli, że to bandyci i że zabijają ludzi, w tym na zlecenia przedsiębiorców. Na mnie ogromne wrażenie wywarło właśnie to, że oni sobie żyją razem, tworzą to samo środowisko i wszyscy się obejmują, zadowoleni z siebie nawzajem. Wtedy akurat wszedł w modę ten bandycki obyczaj całowania się podczas spotkań.

TZ, IK: A kiedy narodził się “polittechnolog” Pawłowski? Jak powstała Fundacja Polityki Efektywnej?

GP: Termin “polittechnolog”6 pojawia się na masową skalę po 1996 roku i wyborach wygranych przez Jelcyna. Idea polegała na tym, aby zacząć w końcu ingerować w politykę, ale ingerować technologicznie. Wtedy nawet nie nazywano tego polityką. Były po prostu wybory. Zmanipulowane wybory z 1993 roku oraz referendum Jelcyna z chwytami medialnymi i skandowaniem “Tak – Tak – Nie – Tak” wywarły silne wrażenie. Jelcyn zebrał wówczas nieznaczną, ale jednak większość. Budziło się przeczucie, że “następny Jelcyn” może się okazać jeszcze bardziej niebezpieczny. Ten strach – strach, że nie ma dla niego alternatywy – zaczął się rodzić już w 1993 roku.

W ogóle temat “braku alternatywy dla Jelcyna” jest bardzo ciekawy. Kiedyś mówiono, że dla Gorbaczowa nie ma alternatywy. A potem okazało się, że jest alternatywa i dla Gorbaczowa, i dla pieriestrojki. Przyszedł Jelcyn i od razu ogłoszono, że “nie ma dla niego alternatywy”. Dlatego tak olbrzymim skandalem był artykuł Jawlinskiego – z wiosny 1993 roku, o ile pamięć mnie nie myli – Jestem gotowy zostać alternatywą dla Jelcyna. W ten sposób stał się znanym politykiem. Wtedy zauważyłem, że kiedy sam nie jesteś siłą, wystarczy rzucić wyzwanie jakiejś obcej sile. Do 1999 roku zgłębiliśmy tę kwestię szczegółowo. Kiedy przyszedł Putin, nie wystąpiliśmy z hasłem “Dla Putina nie ma alternatywy” – to przyszło z dołu, bez naszego udziału. Ale my się tego mocno uczepiliśmy. Martwiliśmy się ciągle, że ktoś może rzucić wyzwanie Putinowi.

TZ, IK: Wraz z pojawieniem się Miedwiediewa w roli prezydenta już nie można powiedzieć: dla Putina nie ma alternatywy. Lub: dla Miedwiediewa nie ma alternatywy.

GP: Tak, ten tandem zlikwidował całą charyzmę “bezalternatywności”. Ale kiedy idea bezalternatywności władzy Jelcyna pokazała w wyborach swoją efektywność, zacząłem się zastanawiać, jak realnie skonstruowana jest władza w Rosji. Wiedziałem, że Michaił Gefter miał podobne pomysły, ale odnoszące się do historii, do przeszłości. Nie wierzyłem jeszcze wtedy, że stosuje się to też do teraźniejszości, że to ta sama władza. Kiedy to zrozumiałem, zaczęło we mnie kiełkować przeczucie, że ta idea ma polityczny potencjał.

TZ, IK: Polittechnolodzy stali się więc ekspertami od bezalternatywności?

GP: Tak. “Efektywna polityka” to polityka władzy niepolitycznej. Należy w tym miejscu przypomnieć schemat Kremla po Gorbaczowie, czyli rządy Jelcyn – Gajdar. Tu pierwszy raz dała o sobie znać idea władzy bez polityki. Gajdar wyjaśniał swoje zadanie następująco: reformy to “ekonomia” i on się nimi zajmie, a “polityką” zajmie się prezydent. Gajdar nie będzie się mieszał do polityki, zajmie się gospodarką i “ocali kraj od głodu”. Dla dobra społeczeństwa trzeba dać Jelcynowi możliwość osobistego prowadzenia polityki, przez co oczywiście rozumiano sprawowanie “władzy”. Należy rozumieć, jaką odpowiedzialność bierzemy na siebie – mówił Gajdar – będziemy wydatkować kapitał popularności Jelcyna. Otrzymujemy od prezydenta jego osobisty kapitał władzy i będziemy go wydawać na reformy, jak swego rodzaju “dotację”! Jelcyn dodał od siebie: tak, z czasem reformatorzy zaprzepaszczą całe zaufanie do mnie, ale do tego czasu “wszystko już zostanie zrobione”. Cały ten obrazek świetnie opisuje władzę bez reprezentacji i bez brania pod uwagę interesów rządzonych. Władza “technicznie” robi po prostu to, co “należy czynić”, ale nie mówi obywatelom, co dokładnie czyni. Słowa władzy nie są już kierowane do społeczeństwa i przechodzą do dyspozycji polittechnologów.

TZ, IK: Z jednej strony to władza bez reprezentacji, ale z drugiej – ważna jest opinia publiczna. To nie jest klasyczna autorytarna władza, której jest wszystko jedno, co o niej myśli naród, ponieważ o tym myśli już FSB.

GP: To władza bardziej archaiczna – rosyjska władza ziemska. Władza gospodarza, pana, który wyjechał do Moskwy lub Paryża, a do zarządzania ziemią upoważnił lokaja Niemca. Układ białowieski także demonstruje ziemski model: ziemie Jelcyna wraz z ludźmi staną się Rosją, a ziemie Krawczuka7 – Ukrainą.

TZ, IK: Powróćmy do braku alternatywy. Jeśli nie Jelcyn, to wrócą komuniści – rzeczywiście postrzegano to jako poważne zagrożenie?

GP: Jeśli przypomnieć, że Ziuganow w styczniu 1996 roku miał w sondażach ok. 40%, a Jelcyn jedynie 5%, to trudno negować, że coś takiego mogło nastąpić. Ale oczywiście, “powrót komunistów” to był przede wszystkim mit, na którym budowano kampanię wyborczą w 1996 roku. Mit o strasznym bolszewiku z nożem w zębach, który idzie odbierać własność, mieszkania i tak dalej. Tym bardziej że znaliśmy wyniki badań socjologicznych. Od 1995 roku wiedziałem, że stosunek do wolności nie dzieli w Rosji pola politycznego. Pod tym względem panował konsensus między demokratami a komunistami-ziuganowcami. Podstawowy pakiet liberalny wyglądał następująco: możliwość wyjeżdżania z kraju, wolność handlu, wolność aktywności ekonomicznej, wolność zgromadzeń, demonstracje i wybory. Wszystko to nie było zagrożone.

TZ, IK: A co dzieliło społeczeństwo?

GP: Dzielił stosunek do Związku Radzieckiego i do Jelcyna. W zasadzie sam Jelcyn był czynnikiem polaryzującym. Stosunek lewica – prawica nie miał prawie żadnego znaczenia. Przede wszystkim chodziło o stosunek do Jelcyna, za lub przeciw. Silna była też skłonność do głosowania na władzę, co zresztą wykorzystaliśmy. Owszem, w styczniu 1996 roku wynik Jelcyna to było 5%, ale nawet ludzie nienawidzący Jelcyna uważali go za ostatnią ostoję władzy. Społeczeństwo było gotowe uwierzyć we wszystko, ale nie w to, że Ziuganow to człowiek zdolny sprawować władzę.

TZ, IK: Co wiedzieli polittechnolodzy w latach 90., czego nie wiedzieli politycy?

GP: Wybory parlamentarne 1995 roku były dla nas ważnym eksperymentem. Zostały przeprowadzone pod wspólnym nadzorem Jelcyna i Korżakowa. Istniał projekt Kongresu Wspólnot Rosyjskich (KRO), nad którym pracowałem i który był z rozmysłem tworzony jako połączenie liberalizmu z masowym socjalnym populizmem. Osobliwy wariant, podobny do Tea Party w USA: prawicowy program wyłożony lewicowym językiem. Tak właśnie myśleliśmy: jeśli chcesz przekonać wyborcę do czegoś nienaturalnego z punktu widzenia jego istotnych interesów, powinieneś przedstawić mu to jako przejaw braku alternatywy. Generał Lebiedź był twarzą KRO. Miał okropny głos, w czasie wojny w Naddnieprzu jego głosem tłumiono sprzeciw, transmitując go na okopy, gdzie siedzieli i drżeli kiszyniowscy studenci. A w rzeczywistości Lebiedź był kruchym, nerwowym wojskowym inteligentem, niepewnym siebie i udającym monstrum. Niepewność siebie i brak miłości własnej w ogóle jest typową cechą rosyjskich polityków.

Program KRO to był liberalizm w imię małego człowieka. I do wyborów udało się nam nadmuchać wirtualny balon: Kongres Wspólnot Rosyjskich we wszystkich sondażach był na drugim miejscu, zaraz po komunistach. Komuniści byli szoku, ale ostatecznie KRO w ogóle nie przekroczył progu wyborczego. Myślę, że trochę nam w tym pomogli, ale chodzi głównie o to, że nie mieliśmy machiny regionalnej. Zrozumieliśmy, że można nadmuchać balon, ale trzeba mieć także mechanizmy lokalne, które te głosy potem zbiorą. Komuniści je mieli, a my się o to nie zatroszczyliśmy. To stało się podstawą do opracowania strategii na 1996 rok. Teraz całą kampanię skierowano na miejscowych bossów. Część z nich jednak była nielojalna. W pierwszej turze trzeba było im pokazać, że opór nie ma sensu – muszą przejść na stronę Jelcyna. Owszem, w pierwszej turze Jelcyn nie wygrał. Ale musiał pokazać, że nie przegra, nie pozwoli na przegraną w drugiej turze. Dlatego teraz zadaniem polittechnologów było ustanowienie hegemonii Jelcyna jako lidera bez alternatywy. Głosując na Jelcyna, człowiek, po pierwsze, głosował za władzą, a po drugie, w imię swojego strachu, że pozostanie bez władzy.

TZ, IK: Na Zachodzie uważa się, że w epoce Jelcyna w Rosji istniała demokracja, może zła i niekompletna, ale mimo wszystko demokracja, polityczna konkurencja. Potem przyszedł Putin i ustanowił autorytarny reżim. W czym widzi pan, jako obserwator z wnętrza, różnicę między reżimem Jelcyna a reżimem Putina?

GP: Słowo “nowy reżim” pojawia się wraz z przyjściem Putina. Z początku polityka Putina prowadzona była w stylu jego kampanii wyborczej. Główny nacisk kładziono na opinię publiczną, w ramach tych samych założeń instytucjonalnych. Jelcynowski system rządzenia nie zmienił się. System nowych upoważnionych przedstawicieli prezydenta i okręgów federalnych funkcjonował początkowo czysto wirtualnie. Chodziło o zademonstrowanie woli najmniejszej choćby transformacji Rosji. Prawdziwym problemem było zebranie zachowanych drobinek władzy. Przygniatające zwycięstwo Putina przeobraziło się w permanentne referendum: jesteś za Putinem czy przeciw?

W kategoriach technologii i organizacji władzy to był stary system Jelcyna, opierający się na tych samych aktorach. Jakiekolwiek znaczące zmiany były w rzeczywistości po prostu dokończeniem zadań, które zostawił niedokończone Jelcyn. Jelcyn nie wiedział na przykład, co począć z armią. Myślę, że nigdy nie pozbył się swoistego rozdwojeniu jaźni, radzieckiego zresztą pochodzenia. Z jednej strony wierzył, że imperium potrzebna jest potężna armia, a z drugiej charakteryzował go dość radykalny radziecki pacyfizm. Umywał więc ręce i nie robił nic. Tymczasem zbliżała się katastrofa, bo armia była bez pieniędzy i egzystowała w zasadzie poza państwem. Przypominało to parodię modelu latynoamerykańskiego – biedna armia vis-a-vis bogacących się elit. Demokrację zbudowano tak, żeby armia była gdzieś poza nią. Co tam się działo, tego nikt nie wiedział. Generałowie kradli pieniądze budżetowe, robili jakieś interesy, oficerowie i żołnierze dosłownie głodowali. Co taka armia może zrobić z demokracją? Nic dobrego.

TZ, IK: Czy ta sytuacja z armią była jakoś związana z kampanią czeczeńską?

GP: Wojna czeczeńska miała jeden zapomniany motyw – chodziło o zajęcie czymś rozzłoszczonej armii. Ale państwo w latach 90. nie miało ani legitymacji, żeby go bronić dobrowolnie, ani siły, żeby kogoś do tego zmusić. Szybko się okazało, że taka armia nie jest zdolna do walki, i do Czeczenii zaczęto wysyłać milicję, OMON, rotacyjnie z każdego regionu. Niemal całe wojska wewnętrzne przepuścili przez tę krwawą wojnę. To ważne dla zrozumienia ich dalszej “dewolucji”. Milicjanci stali się niesłychanie zacięci. W walce wielu zachowywało się heroicznie, jak riazański oddział OMON, który zetknąwszy się z Czeczenami w wąwozie, odmówił złożenia broni – zginęli wszyscy, jak Spartanie pod Termopilami. Ale po powrocie do domu ci sami ludzie zaczęli być niebezpieczni dla obywateli i wielu z nich zrosło się ze światem przestępczym.

TZ, IK: Za czasów Gorbaczowa milicji było trudno strzelać do narodu – to też wschodnioeuropejski fenomen. Wychodzi na to, że z powodu Czeczenii pojawia się milicja gotowa strzelać.

GP: Ci, co gotowi byli strzelać, kiedy im zapłacą, pojawiają się już przy szturm na Biały Dom w 1993 roku. Bliscy władzy oligarchowie (nawiasem mówiąc, wśród nich byli też przyszli właściciele Jukosu8) wozili czołgistom pieniądze workami, kupując tych, którzy gotowi byli strzelać do współobywateli. Wszyscy dobrze o tym wiedzą. Zginęło około 900 osób, z czego 700 potajemnie. Ale przed Putinem armia, milicja, FSB pozostają w izolacji od państwa. Jelcyn im nie płaci, nie likwiduje ich i nie reformuje. On po prostu pozwala im zdobywać dochód, jak im się podoba, faktycznie ich nie kontrolując. Nikt nie wie realnie, co się dzieje wewnątrz tych struktur. Ludzie siedzieli w rządowych gabinetach i otwarcie zajmowali się handlem lub kryciem bandytów. Co zrobił Putin? On zwrócił armię i FSB wewnętrznemu systemowi władzy i sprzątnął tych, co się z nim nie zgadzali. Czystkę w FSB rozpoczął jeszcze w 1998 roku. Jednak ludzie związani z resortami siłowymi wrócili do władzy wraz ze swoim biznesem, swoimi kryminalnymi powiązaniami i komercyjnymi apetytami. Putin nie chciał z tym walczyć, to było zbyt ryzykowne.

TZ, IK: A jak Jelcyn widział przyszłość strefy postradzieckiej? Dlaczego na przykład stosunki z Ukrainą i z Białorusią układały się tak różnie? Dlaczego nie realizowano idei państwa związkowego?

GP: Wszystkie projekty związkowe z Białorusią były faktycznie projektami “pod Łukaszenkę”. Zamierzał on po Jelcynie zostać prezydentem zjednoczonej Rosji i Białorusi. Przy uczciwym głosowaniu zwycięstwo Łukaszenki było praktycznie nieuniknione, przecież równego mu populisty przed Putinem nie było. Na Mińsk nastawiona była też część gospodarczej elity Rosji, w pierwszej kolejności przemysłowej. Białoruś była najbardziej postępowym elementem radzieckiego kompleksu przemysłowego już w latach 80. – to właściwie ostatni przykład radzieckiej modernizacji. Łukaszenka chciał zamienić Białoruś na Kreml. A na Kremlu od 1996 roku myśleli odwrotnie: za ile uda się wytargować Białoruś od “ojczulka”? Za każdą cenę, byle nie za Kreml! Tak powstał targowy styl rosyjsko-białoruskiej polityki. I w taki sposób znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Takiego czegoś nie było z Kuczmą. On balansował między Rosją a Zachodem, ale nigdy nie sprawiał wrażenia, że gotowy jest przyłączyć Ukrainę do Rosji. A sprawa sławetnego “rosyjskiego Krymu” zawsze była dla Jelcyna drugorzędna i nie wychodziła od niego.

TZ, IK: Ale mimo wszystko jakaś Ukraina była potrzebna Jelcynowi?

GP: Myślę, że Jelcyn był autystykiem geopolitycznym. Lubił piękną politykę w wielkim stylu, szczyty i tak dalej. Ale z jego punktu widzenia wszystko, co najważniejsze, odbywało się w Moskwie. Miał słabe pojęcie o tym, co się dzieje na Ukrainie. W Kuczmie widział radzieckiego działacza gospodarczego, ale łatwo znajdowali wspólny język. Nigdy przy tym nie rozważali idei odbudowy Związku Radzieckiego. Poza tym Kuczma odczuwał lęk przed Jelcynem. Po układzie białowieskim Jelcyn wydawał się wielu osobom nieprzewidywalny. Dlatego Kuczma trzymał na Kremlu swoich ludzi, żeby wiedzieć na bieżąco, co się tam wymyśla.

TZ, IK: Przeciwnicy Kuczmy w polityce ukraińskiej jeździli do Moskwy po porady?

GP: Oczywiście wszyscy politycy kijowscy przebywali na Kremlu, ale właściwi negocjatorzy pojawili się dość późno. W latach 90. na Ukrainie istniały już jakieś autonomiczne siły quasi-polityczne, partie, których nie było w takiej formie w Rosji. Jelcyn nie rozumiał partii, nie wiedział, po co są potrzebne i jak się z nimi obchodzić. Nie rozumiał partii typu ukraińskiego z regionalnymi aparatami. Wtedy pojawili się baronowie biznesu Kuczmy, których on wychował i którzy odważyli się wejść później do polityki. Odpowiednicy naszych oligarchów, z którymi Jelcyn mógłby rozmawiać, pojawili się na Ukrainie później, kiedy Jelcyn już odszedł.

TZ, IK: A dlaczego Moskwa tak się pomyliła w czasie wyborów prezydenckich na Ukrainie w 2004 roku? Był pan tam wówczas i pracował dla Janukowycza. Jak po sześciu latach i zmianie władzy na Ukrainie ocenia pan tę porażkę?

GP: Kuczma od razu postąpił nie tak. Załatwił nam przegraną już na samym początku, narzucił grę, która nie była nasza.

TZ, IK: To znaczy, że nie była to “operacja następca”?

GP: Tak, ale następca nie był nasz. Kuczma przez cały czas prowadził jakąś swoją grę. Przy czym na każdym etapie domagał się od nas zgody na swoją koncepcję. A koncepcja zmieniała się co chwilę. Na początku zamierzał pozostać na jeszcze jedną kadencję. To było jeszcze na krótko przed wyborami, wiosną 2004 roku. Odbyła się słynna trzydniowa popijawa z Władimirem Litwinem,9. na której prawie udało mu się przekonać Kuczmę do pozostania. Potem Kuczma zdecydował, że znajdzie następcę, i wrócił do pomysłu z Janukowyczem. Nie miał żadnej określonej idei. Janukowycza trzymał w zapasie, jak rozumiem, na wypadek jakiegoś strasznego wstrząsu. A Janukowycz kompletnie nie pasował do tej roli. Był jak generał Lebiedź – z wyglądu straszny, a w rzeczywistości dość bezwolny. I akurat w krytycznych sytuacjach traci głowę. Jeśli drużyna pracuje dobrze, to jest dobrym liderem. W czasach radzieckich na pewno był normalnym aparatczykiem. Ale w sytuacji konfliktu jest jako polityk do niczego.

Tak więc to Kuczma zaproponował Janukowycza i Moskwa nawet nie próbowała ingerować. Po tym, jak Kuczma podjął ostateczną decyzję (to było w czerwcu 2004 roku), było już za późno, aby się wycofać, już rozpoczęła się kampania wyborcza. Kuczma do samego końca chciał zachować możliwość rozegrania wszystkiego od nowa. To mocno wpływało na wszystkich, którzy prowadzili kampanię. Byli zmuszeni do lojalności w pierwszej kolejności wobec Kuczmy, a nie wobec Janukowycza. Szczerze mówiąc, drużyna Janukowycza była w Kijowie izolowana, stanowiła enklawę wewnątrz systemu w pełni kontrolowanego przez Kuczmę i jego ludzi. Myślę, że ta schizofrenia Kuczmy była główną przyczyną dalszych wydarzeń. Wszędzie byli jego ludzie, kontrolowali, pytali. Urządzał takie spektakle: prowadzono mnie do pokoju, miałem poczekać, a potem do tego samego pokoju wprowadzali amerykańskiego ambasadora. A potem mówili: oj, przepraszam – i wyprowadzali. Bardzo śmieszne. Kreml to też dziwne miejsce, ale nie aż tak.

Oczywiście wydarzenia w Kijowie, a zwłaszcza szybkość rozłamu w najbliższym otoczeniu Kuczmy, zdrady aparatu, wywarły na Putinie ogromne wrażenie. On teoretycznie wiedział, że tak bywa, ale tu widział na własne oczy, jak aparat się rozpada. Kuczma okazuje się nagle człowiekiem, który już niczego nie może przedsięwziąć, dlatego że wszyscy, łącznie z jego osobistymi ochroniarzami, już pracują dla innych.

TZ, IK: Dlaczego Moskwa się nie zabezpieczyła i postawiła wszystko na jedną kartę?

GP: To ciągle ta sama polityka bezalternatywności. W przestrzeni postradzieckiej zawsze prowadziliśmy maksymalnie konserwatywną politykę. To legitymizm w stylu Metternicha. Jedynym wyjątkiem była od początku Gruzja. To zaczęło się od Gamsachurdii – prezydent nie był rozpatrywany jako postać, dla której nie ma alternatywy. W pozostałych przypadkach działała zasada: gramy na prezydenta i jego następcę, którego on zaproponuje. Szczerze mówiąc, to było zupełnie niezrozumiałe. Bo po co i dlaczego?

TZ, IK: Putin był wtedy prawdziwym liderem politycznym, dla którego rzeczywiście nie było alternatywy. Gdyby się zdecydował w 2004 roku na wolne wybory, i tak by je wygrał. Dlaczego więc te wybory były kontrolowane?

W 2003 roku nastąpił ważny przełom związany z aresztowaniem Chodorkowskiego. Zmieniła się też atmosfera polityczna i sama koncepcja drugiej kadencji. W Rosji wybory do parlamentu to wstęp do wyborów prezydenckich – jedne przechodzą w drugie. W czasie wyborów parlamentarnych w 2003 roku nie tylko Jukos, ale i inni szykowali swoich kandydatów na “czasy poputinowskie”. Jukos najpierw zdecydował się zjednoczyć Jabłoko i Sojusz Sił Prawicowych, ale później nieoczekiwanie się rozmyślił i poprowadził liberałów do ataku dwoma kolumnami. To mocno denerwowało Putina. Niezależnie od tego zapadła decyzja, by poprzeć w wyborach Jedną Rosję. Gdyby Jedna Rosja nie uczestniczyła w wyborach w 2003 roku, byłby to po prostu kolejny projekt wyborczy władzy. Trzeba było stworzyć choć jedną stałą partię. I ten kurs nie zmienia się aż do dziś – chodzi o przejście do systemu półtorapartyjnego.

Podstawowym naszym celem w tamych wyborach byli komuniści. Spodziewaliśmy się, że Sojusz Sił Prawicowych i Jabłoko wejdą do parlamentu, ale im się nie udało. Dlatego zmieniła się koncepcja, potem liberałowie prawie nie byli brani pod uwagę w projektach politycznych. Putin nie wiedział, z kim ma konkurować, a nie chciał konkurować z płotkami.

Główną koncepcją na wybory prezydenckie w 2004 roku był plebiscyt. W tym momencie rzeczywiście nie było alternatywy dla prezydentury Putina i tę polityczną rzeczywistość ujawnił scenariusz wyborów. Trudność polegała jednak na tym, że w wyborach uczestniczą też inni kandydaci. Ważne było, żeby Putin się z nimi nie stykał i nie popadał w konflikty, nawet wirtualnie. To nie był problem polityczny, ale, powiedziałbym, estetyczny – paradne wejście “pierwszego obywatela”, bazyleusa, bez żadnej konkurencji. Wtedy to był jeszcze dizajn kampanii, a nie polityka. Ostatecznie stanie się to stylem politycznym.

TZ, IK: To znaczy, że bezalternatywność Putina była jednocześnie problemem i jego rozwiązaniem?

GP: Najważniejsze hasło kampanii wyborczej brzmiało “nowej rewolucji nie będzie”. Rewolucja 1999-2000 była ostatnia. Wcześniej każde wybory u nas były związane z rewolucją. Wyborca wiedział, że w czasie wyborów należy oczekiwać rewolucji. Zadanie Putina polegało na tym, żeby tym razem ten pomysł wyborcom nie przyszedł w ogóle do głowy. Stąd cały ten patos stabilności – maksymalny triumfalizm. Gdyby zadanie polegało na tym, żeby “imitować pluralizm”, to byłaby łatwizna.

TZ, IK: Demonstracja stabilności się udała, ale w latach 2003-2004, obok aresztowania Chodorkowskiego, był jeszcze Biesłan i pomarańczowa rewolucja na Ukrainie.

GP: To przełomowe wydarzenia. One pokazały Putinowi rzeczywisty brak skutecznych mechanizmów obrony, zarówno w polityce zagranicznej, jak i w wewnętrznej. Rosja jest wrażliwa na nihilizm, wszystko może się zmienić w każdej chwili. Na terenach postradzieckich zaczęła się już wtedy nowa polityka, obejmująca też tworzenie organizacji młodzieżowych. Ważny był również wpływ George’a W. Busha. Myślę, że Putin był wrażliwy na wizerunek Busha, widział w nim obraz tego, jak powinien zachowywać się prezydent. Jednocześnie Putin zaczął sobie zdawać sprawę, że ten cały Bush ma zbyt wielkie możliwości i technicznie jest całkowicie możliwe, że obierze Rosję za swój kolejny cel, po Iraku i Afganistanie. Nagle zmartwychwstał stary rosyjski wzór: niech to diabli, przyjaźnimy się z tą Ameryką, przyjaźnimy, a potem urządzą nam 22 czerwca.10 Oczywiście to poczucie pojawiło się na Kremlu po wydarzeniach na Ukrainie. Wzmocnił je nowy program Busha – upowszechnianie demoracji na świecie. Ten strach był problemem polityki zagranicznej podczas drugiej kadencji Putina. Jej podstawowę ramę stanowiła koncepcja obrony przed zewnętrznymi atakami dokonywanymi za pomocą środków soft power.

TZ, IK: Na ile stabilny jest reżim Putina? I jak ważna jest dla niego stabilność?

GP: Stabilność to mimo wszystko teza propagandowa. Jest stabilność realna, względnie podlegająca weryfikacji, i jest stabilność jako priorytet polityczny. Taki priorytet polityczny został ogłoszony na początku ubiegłego dziesięciolecia, kiedy jeszcze nie mogło być mowy o żadnej stabilności, to znaczy niemal wszystko było niestabilne. Nie było nawet stabilnej drużyny, Putin nie kontrolował swojej ekipy. Jego drużyna przypominała raczej rodzynki w cieście. To byli ludzie włożeni do drużyny obcej, Jelcynowskiej – drużyny zwartej, połączonej powiązaniami z przeszłości i stosunkiem do Jelcyna, poza tym własnością i poglądami. Dlatego stabilności nie było. I Putin do niej dążył. Ale jak on ją rozumiał? Nie chciał być prezydentem tymczasowym. Widział, że wielu uważa go po prostu za figurę przejściową, która powinna pozwolić na przygotowanie kolejnych wyborów. I rzeczywiście, moim zdaniem wiele osób z drużyny Jelcyna tak na niego patrzyło. Ale on nie chciał być prezydentem tymczasowym i nie podobało mu się, że kontrolują i jego, i jego ideologię. Czasem mógł narzucić coś swojego – tak było z hymnem Rosji, to był jego pomysł – ale na początku prezydentury w większości nie podejmował swoich decyzji.

W 2003 roku Putin sam rozwiązał ten problem. Dlatego też wszedł w konflikt z Wołoszynem.11 Wykorzystał sprawę Chodorkowskiego jako pretekst. Myślę, że wtedy Jukos nie był dla niego wcale sprawą priorytetową. Ważniejsze były relacje wewnątrz kremlowskiej drużyny. To był sposób na wyzwolenie się spod opieki Rodziny, a przy tym – co dla Putina było ważne – bez wchodzenia w bezpośredni konflikt z Jelcynem, czego nigdy nie chciał. Dlatego nie ruszał ludzi blisko z nim powiązanych, np. Deripaski.12 Natomiast Chodorkowski nigdy nie był blisko Jelcyna.

TZ, IK: Czy Putin chciał się dogadać z Chodorkowskim?

GP: Myślę, że między początkiem wojny z Jukosem (lato 2003 roku) a aresztowaniem Chodorkowskiego (październik) próbowali się dogadać. Ale moim zdaniem Michaił już wtedy nie chciał zgody. Chciał czegoś innego, a czego – nie wiadomo. Dlatego krążyły różne straszne przypuszczenia. Ktoś mówił o demonicznej postaci Rotszylda, były rozmaite pogłoski dotyczące zasobów jądrowych Federacji Rosyjskiej. Nie można było zrozumieć, do czego Chodorkowski zmierza. Bezustannie jeździł, wygłaszał ostre oświadczenia, a przy tym tak naprawdę nic nie robił. Popełnił wszystkie możliwe błędy. Trzeba było albo się dogadać, albo wyjechać, albo zająć jakieś stanowisko w tej sprawie, a on żadnego stanowiska nie miał. Dopiero później ujawnił swoje polityczne credo. Można było odnieść wrażenie, że chce się stać równy Putinowi i zwiera jakieś, nie wiadomo jakie, szeregi.

TZ, IK: Mówiliśmy o bezalternatywności Gorbaczowa, bezalternatywności Jelcyna, bezalternatywności Putina. Może teraz, w przeddzień wyborów w 2012 roku, obserwujemy koniec politycznej bezalternatywności? Czy można zatrzymać czas i zachować status quo?

GP: Według mnie ani Miedwiediew, ani Putin nie uważają, by można było przedłużyć obecną sytuację na kolejną kadencję. Obaj widzą ją odmiennie, ale ani jeden, ani drugi nie sądzą, że można utrzymać ten tandem. Chciałaby tego chyba tylko część ich otoczenia – przecież zasady gry są już znane. Owszem, jest to pewna niedogodność, trzeba mieć dwa aparaty telefoniczne, ale można się do tego przyzwyczaić. Ale Putin nie może wrócić na stare miejsce, ot tak. Szuka jakiegoś nowego pomysłu na swój powrót.

TZ, IK: A dlaczego nie może wrócić tak po prostu?

GP: Po kim? Po kandydacie, którego sam zaproponował? Wtedy całą następną kadencję będzie musiał tłumaczyć, dlaczego zrobił taki błąd. Jemu potrzebny jest własny, silny i nieoczekiwany ruch, jakieś nowe otwarcie. Z kolei Miedwiediew jest zły, że wszystko to, co Putin stworzył, nie działa. Guziki na stole są, możesz nacisnąć na ten, na inny, tyle że pod stołem nie ma żadnych przewodów. Rozumie przy tym, że nie może zakończyć swojej prezydentury na tych wyborach. W odróżnieniu od Putina ma swoją koncepcję państwa. Musi ją tylko zrealizować. Jednocześnie nie może iść na konflikt z Putinem. To bardzo trudne, przecież istnieje coś takiego jak etyka przyjaźni. Przyjaciel nie może zdradzić przyjaciela. Dla Borysa Nikołajewicza [Jelcyna] nie byłoby to przeszkodą. Jego droga usłana jest starymi przyjaciółmi, wśród których nie ma prawie nikogo, kogo by mocno nie uraził. Dlatego tandem funkcjonuje jak blokada. Miedwiediew nie chce pozostawać w takim stanie kolejne cztery lata. Putin też nie. Ale będzie jeszcze dziwniej, jeśli on zostanie prezydentem, a Miedwiediew znowu premierem. To już będzie jakiś surrealizm. A Putin ma pojęcie o światowym mainstreamie i wie, że trzeba się tego mainstreamu trzymać. Nie wolno być zbyt ekscentrycznym.

Dlatego potrzeba czegoś, co przypominałoby stabilność końca lat 90. Wtedy istniało przecież masowe zapotrzebowanie na silną władzę, stabilność i wewnętrzny pokój. Obecnie takiego zapotrzebowania nie ma. Ta część społeczeństwa, która ukształtowała się w ciągu ostatnich dziesięcioleci – którą nazywamy u nas klasą średnią – nie jest zbyt optymistyczna. Ci ludzie znajdują się w stanie ciągłego rozdrażnienia. Myślę, że to bardziej kwestia stwarzania pozorów niż rzeczywistości, ale oni lubią pogadać i zawsze klną na władzę. Poza tym sieci społeczne wyznaczają nowy styl dyskutowania o władzy. W rosyjskim internecie panuje skrajnie negatywny sposób wysławiania się. Tam cię po prostu nie usłyszą, jeśli będziesz nastrojony pozytywnie.

TZ, IK: Internet to medium radykałów. W nim zawsze przedstawiane są głównie krańcowo różne stanowiska.

GP: Tak, polaryzację wirtualną należy odróżniać od realnej, ma charakter retoryczny, dyskursywny. Problem w tym, że choć bierne poparcie dla władzy jest bardzo wysokie, co potwierdza się podczas wyborów, tych ludzi nie można zaktywizować. Poparcie nie przyjmuje formy politycznej mobilizacji, władza nie jest gotowa do stworzenia koalicji pod szyldem jakiejś koncepcji czy programu. I nie wiadomo, co z tym zrobić. Politycy gorączkowo sprawdzają sondaże. Nawet jak są dobre i tak pozostaje strach, dlatego że kogo nie zawołasz, to i tak nikt nie idzie. Miedwiediew doświadczył tego ze swoją ideą modernizacji. Myślę, że było to dla niego nowe, nieprzyjemne doświadczenie. Nawet wśród tych, którzy powinni być zainteresowani modernizacją, w środowisku biznesu, nie było szczególnej reakcji. Wśród tych, którzy boją się Putina, też nie było reakcji. Może oni się go wcale nie boją?

Dlatego nie bardzo wiadomo, co robić. To jest problem, którego nie da się opisać w terminach zmiany reżimu: zmieńmy jedną politykę na inną. Zmiana reżimu w rosyjskim dyskursie jest opisywana jako pieriestrojka: wyłączmy wszystkie formy oddziaływania na system i zobaczmy, co się stanie. Moim zdaniem efekt będzie straszny, w zasadzie dla wszystkich. A po tym, co widzieliśmy na placu Maneżowym,13 liberałowie też powinni się bać.

Dlatego powiedziałbym, że nigdy nie byliśmy tak blisko wyborów pozbawionych jakiegokolwiek rozwiązania. A przecież formalnie kampania parlamentarna rozpocznie się już za pół roku. Rok 2012 – tak, to rzeczywiście jakaś apokalipsa. W Moskwie wszyscy mówią w tej chwili o kalendarzu Majów, 2012 to koniec świata. W 2012 roku zatrzęsie się ziemia, z niebios rozlegnie się straszny huk i spadnie gigantyczny kamień z nowym kalendarzem. I zabrzmi głos: dziękujemy za skorzystanie z naszego kalendarza. A więc niby miał być koniec świata, ale w scenariuszu pojawia się błąd.

Ogólne odczucie, które pojawia się niezależnie od propagandy, jest takie, że najprawdopodobniej Miedwiediew zostanie kandydatem na prezydenta, a Putin w tym czasie będzie myślał, kim zostanie po wyborach. W zasadzie może wymyślić cokolwiek. Czego tylko dusza zapragnie.

Korniej Czukowski (1882-1962) -- pisarz, historyk literatury, autor wielu popularnych książek dla dzieci, w których często w zawoalowany sposób krytykował rzeczywistość radziecką. Jeden z twórców popularnego pisma "Wiesiołyje Kartinki".

Aleksandr Twardowski (1910-1971) -- redaktor naczelny pisma literackiego "Nowyj Mir", w którym opublikowano m.in. Odwilż Ilji Erenburga czy Jeden dzień Iwana Denisowicza Aleksandra Sołżenicyna.

Chodzi o książkę Czas byka. Tuż po śmierci Jefriemowa opublikowano jeszcze jego ostatnią powieść Thais ateńska [przyp. red.].

Białym Domem nazywano budynek,w którym do 1993 mieścił się Zjazd Deputowanych Ludowych, obecnie to siedziba Rządu Federacji Rosyjskiej [przyp. red.].

Chodzi o tzw. pucz Janajewa z sierpnia 1991 roku [przyp. red.]

Rosyjski odpowiednik angielskiego określenia spin doctor [przyp. red].

Leonid Krawczuk -- prezydent Ukrainy w latach 1991-1994 [przyp. red.].

Firma Michaiła Chodorkowskiego [przyp. red.].

Szef administracji prezydenta Kuczmy [przyp. red.]

Data agresji hitlerowskich Niemiec na Związek Radziecki [przyp. red.].

Aleksandr Wołoszyn -- szef administracji prezydenta Jelcyna, później Putina. Podał się do dymisji po aresztowaniu Chodorkowskiego w październiku 2003 roku.

Oleg Deripaska -- rosyjski przedsiębiorca i magnat aluminiowy, uważany za jednego z najbogatszych ludzi na świecie.

W grudniu 2010 na placu Maneżowym w Moskwie nacjonaliści zorganizowali tam kilkutysięczną demonstrację poświęconą pamięci jednego z kibiców moskiewskiego Spartaka zamordowanego przez imigranta z Kaukazu. Doszło wówczas do gwałtownych starć z milicją, aresztowano ok. tysiąca osób [przyp. red.].

Published 18 October 2011
Original in Russian
First published by Krytyka Polityczna 27-28(2011) (Polish version); Eurozine (full length English version); open Democracy (abridged English version); Transit 42 (2012) (German version).

Contributed by Krytyka Polityczna © Glebem Pawłowskim, Tatiana Żurżenko, Iwan Krastew / Krytyka Polityczna / Eurozine

PDF/PRINT

Newsletter

Subscribe to know what’s worth thinking about.

Discussion