Złodzieje historii

Wychowany w Związku Radzieckim, w całkowicie świeckiej rodzinie, rosyjsko-brytyjski powieściopisarz Zinowij Zinik zyskał świadomość swej żydowskości dopiero po emigracji do Izraela w latach 70. W swojej autobiograficznej opowieści Zinik opisuje, jak niesamowite (unheimliche) przeżycia w Berlinie sprawiły, że zaczął badać tajemniczą i burzliwą biografię swojego dziadka.

1.

A przyjechawszy do Wilna, tej “litewskiej Jeruzalem”, z moją skłonnością do wcielania się w rolę emfatycznej nimfy Echo, gdziekolwiek się tylko pojawię, z niecierpliwością oczekiwałem, że w historii mojej rodziny odkryję coś takiego, co zapewni mi miejsce w dramatycznej żydowskiej przeszłości miasta. Niestety (a może na szczęście), urodziłem się w rodzinie zasymilowanej od co najmniej trzech pokoleń. W szkole dobrze poznałem mitologię grecką, ale nigdy nie uczyłem się o Mojżeszu czy Jezusie1. W domu nie słyszałem nawet słowa w jidysz czy po hebrajsku. Nigdy nie chodziłem do synagogi, nie widziałem też na oczy Biblii2. Żaden z moich bliższych krewnych nie zginął podczas Zagłady ani też w Gułagu. Moje żydowskie pochodzenie stwierdzał wewnętrzny sowiecki paszport – rosyjski odpowiednik dowodu osobistego – ale ja byłem widocznie zbyt wielkim konformistą i nie miałem też zbytniej ochoty zagłębiać się w poszukiwania żydowskich korzeni w obawie, by się czasem nie okazało, że jestem inny niż wszyscy. Wyjąwszy sporadyczne podwórkowe wyzwiska, powszechne wśród dorastających chłopców w każdym kraju, nigdy nie usłyszałem żadnej antysemickiej uwagi skierowanej bezpośrednio do mnie, nigdy też – ani w życiu osobistym, ani zawodowym – nie dotknęło mnie antysemickie działanie lub zachowanie ze strony jakiejkolwiek organizacji czy instytucji w Związku Sowieckim3. W 1975 roku, kiedy zdecydowałem się złożyć podanie o wizę wyjazdową na emigrację do Izraela, urzędnicy starali się, często nawet dość szczerze, zniechęcić petentów do opuszczenia matuszki Rosiji. Moją sowiecką ojczyznę opuściłem więc bez żalu, ale też bez nienawiści: ówczesna Moskwa była dla mnie najbardziej rozrywkowym więzieniem na ziemi – żyło mi się tam całkiem znośnie, byłem jednak ciekawy, co dzieje się za murami więzienia. Jedyną dostępną mi możliwością (jako komuś pozbawionemu dla władz sowieckich wartości propagandowej) była emigracja. Od tego czasu napisałem kilka powieści, wyjaśniając całkiem zgrabnie, dlaczego ludzie, tacy jak ja, ulegali potrzebie tak szalonej, jak opuszczenie na dobre własnego kraju. Dziś mogę tylko powiedzieć, że pragnienie wydostania się stamtąd było silniejsze niż poczucie przywiązania.

A najważniejszą zmianą, do jakiej doszło w moim życiu (albo przynajmniej na taką wówczas wyglądała), było sfabrykowanie własnej przeszłości4. Pod naciskiem Stanów Zjednoczonych, Związek Sowiecki postanowił poprawić stopień przestrzegania praw człowieka, rozluźniając obostrzenia dotyczące wyjazdów zagranicznych zwykłych obywateli. Rodziny podzielone po wojnie żelazną kurtyną mogły się znów zjednoczyć, co oznaczało, że ich członkom wolno było opuścić Związek Sowiecki. Każdy więc, kto chciał wyjechać, musiał znaleźć za granicą wujka lub ciotkę – prawdziwych lub trochę wymyślonych. Dzięki geograficznemu rozproszeniu Żydów, dla obywatela pochodzenia żydowskiego nie było to zbyt trudne. W kosmopolitycznej Moskwie lat 70. żartowano, że żydowskość nie jest kategorią etniczną, a środkiem transportu. Szkopuł w tym, że w momencie otrzymania wizy wyjazdowej anulowano takiemu delikwentowi sowieckie obywatelstwo i nie było już mowy o powrocie do ZSRR. Dysydenci wszelkiej maści nad rzekami sowieckiego Babilonu zostawiali matki i ojców, małżonków i dzieci, bydło i osły, by zaznać zachodniej wolności wcielonej w postać fikcyjnego kuzyna.

A zatem trzeba było wymyślić sobie krewnego za granicą. Zasłyszane przypadkowo opowieści o historii mojej rodziny były fragmentaryczne, anegdotyczne i mało wiarygodne. Nie mieliśmy żadnego porządnego rodzinnego archiwum – wszystkie dokumenty były porozrzucane bez ładu i składu po różnych kuzynach i wujach, o których coś kiedyś słyszałem, ale których w większości nie widziałem. Niektórzy krewni mogli również wyemigrować na Zachód po rewolucji październikowej5. Jak się okazało, władze nie bardzo obchodziła prawdziwość mojej historii: dla nich byłem po prostu jedną z wielu śrubek w trybach wielkiej machiny umów handlowych i traktatów pokojowych z Zachodem, w której twardą walutą były prawa człowieka i sprawa Żydów. Moje pierwsze fałszerstwo powiodło się. Sowiecka urzędniczka, kobieta postawna, wzięła ode mnie czerwony sowiecki paszport, pocięła go na kawałki i wrzuciła do śmietnika; w zamian dostałem różowy świstek – mój bilet w jedną stronę na Zachód, wizę wyjazdową do Izraela przez Wiedeń.

2.

A mój miniexodus z Rosji był szybki i łatwy. Wylądowawszy w Wiedniu – który był wówczas punktem tranzytowym – dołączyłem do uchodźców czekających w kolejce na umieszczenie w różnych krajach zachodnich, zgodnie z odnośnymi limitami imigracyjnymi. Mogłem zostać w Europie, gdybym tylko poprosił o azyl polityczny. Ale już na początku mojego życia poza ZSRR zdecydowałem, że nie zamieszkam w żadnym państwie, do którego nie zostanę należycie zaproszony. Ruszyłem więc w dalszą drogę do Izraela – kraju, który wystosował pierwotne zaproszenie. Jedyny moment zwątpienia co do ostatecznego celu podróży przyszedł, gdy zabrano mnie w środku nocy wraz z grupą innych imigrantów z wiedeńskiego ośrodka dla uchodźców do samolotu El-Alu. Minibus wyrzucił nas i naszego przewodnika tuż przy płycie lotniska, przed ogrodzeniem z metalowej siatki z wieżą strażniczą. Stalowe bramy rozwarły się i ujrzałem drogę zalaną oślepiającym światłem, którą wyznaczały szpalery austriackich policjantów, każdy z psem u nogi. Zbiorową pamięć żydowską, dotychczas skutecznie wypartą z mojej świadomości, poruszyły wzbudzające niepokój krótkie rozkazy: “Szybko! Schnell!” – wykrzykiwane, gdy przemykaliśmy między nimi w stronę samolotu, który czekał na nas w oddali, świecąc w ciemnościach przedświtu niczym pozaziemski statek kosmiczny. W owej chwili przebiegła mi przez głowę myśl, że może to nie najlepsza droga, by połączyć się z fikcyjnym wujkiem. Na pokładzie przywitała nas jednak bardzo seksowna izraelska stewardessa, przepraszając za niedogodności związane z niecodziennym sposobem wsiadania do samolotu: w Wiedniu był atak terrorystyczny, dlatego austriacka policja, przewożąc na lotnisko żydowskich emigrantów, zastosowała wszelkie możliwe środki ostrożności i bezpieczeństwa.

A pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem rano po przyjeździe do Jerozolimy, był meczet na szczycie wzgórza – widok jak ze zdjęcia zrobionego z okna znajomego, u którego zatrzymałem się tej nocy. Zaakceptowałem ten widok jako część mojego nowego świata, nowego życia, nowo zaznanej wolności; podobnie jak chasydów z ich dziwnymi ubiorami, spierających się ze sobą o różne sposoby sznurowania butów czy kręcenia pejsów, przekonanych, że te drobne szczegóły mogą poważnie opóźnić nadejście Mesjasza, a jednocześnie odmawiających Izraelowi prawa do istnienia, skoro Mesjasz jeszcze nie przyszedł. Zaakceptowałem też Araba odzianego w białą koszulę (wyglądał niczym pacjent średniowiecznego szpitala psychiatrycznego), pasącego owce na wypielęgnowanym trawniku przed luksusowym hotelem w centrum Jerozolimy, i marokańskiego Żyda, zamiatacza ulic, który przygotowywał dziwne arabskie potrawy na żydowskim targu. Pogodziłem się również z tym, że mój były krajan, Żyd z Rosji z entuzjazmem budował kolejny z wielu murów w Izraelu, które miały podzielić dwa narody zamieszkujące to samo terytorium. Wówczas nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że czyjaś wymyślona przeszłość może stać w sprzeczności z teraźniejszością innego człowieka. Zaakceptowałem też wiele innych rzeczy, o których tutaj nie wspomnę, choć powinienem.

A jednej tylko rzeczy nie mogłem za nic zrozumieć: co ja, sowiecki chłopak, miałem niby z tym wszystkim wspólnego? To samo pytanie, o ile mi wiadomo, zadawali sobie wiedeńscy Żydzi (nie zapominajcie, że przyjechałem do Izraela przez Wiedeń!), gdy – oni, creme de la creme europejskiego wyrafinowania – usłyszeli wezwanie Teodora Herzla do osiedlenia się w Palestynie6. Nie miałem nic wspólnego z przeszłością, którą narzucono mi w Izraelu (gdzie, tak na marginesie, nazywano mnie po prostu rusi [dosł. rosyjski, też Rosjanin, rosyjski Żyd, przyp. tłum.] – odwołując się do kraju moich przodków). Przeszłość tę wynaleźli dla mnie założyciele państwa Izrael, którzy – poszukując nieustannie nowych ochotników – żydowską tęsknotę za domem przekształcili w dogmat polityczny, opakowany w błyszczący celofan biblijnego języka7. Wśród syjonistów znaleźli się też gorliwi staliniści, niektórzy z nich żyją do dziś8. W jakiś niewytłumaczalny jednak sposób zakochałem się w tym kraju – mimo wspomnianych sprzeczności, a może właśnie z ich powodu.

A hebrajskiego nauczyłem się w zadziwiającym tempie. Miałem szczęście, że przedstawiono mnie wielkiej biblistce, Nechamie Leibowicz, pod której opieką której zacząłem studiować Biblię9. W swoich komentarzach atakowała ona analizowany tekst z różnych – czasem sprzecznych ze sobą – punktów widzenia, aby pozbawić go niejasności, ukazać jego różne oblicza, a następnie oblec w nowe znaczenie, całkowicie zmieniając nasze jego rozumienie.

A to właśnie Nechama Leibowicz wyjaśniła mi, dlaczego członkowie niektórych żydowskich sekt w Jerozolimie ubierają się tak ekscentrycznie, jakby w nasze czasy przeniesiono ich żywcem z innego stulecia. Wszyscy pochodzą z pewnego regionu Polski, skąd jeden z głównych rabinów słał każdego roku emisariuszy do Paryża, aby jego owczarnia dotrzymywała kroku najnowszej francuskiej modzie. Zwyczaj ten przetrwał do śmierci rabiego gdzieś w połowie XVII wieku. Zgodnie z talmudyczną interpretacją prawa Żyd powinien żyć, umierać i ubierać się dokładnie tak, jak jego ojciec. Toteż czarne kapelusze zdobione futrem, jedwabne kaftany i białe rajtuzy, ostatni krzyk paryskiej mody sprzed kilku wieków, kolejne pokolenia chasydów nosiły i noszą po dziś dzień – między poszczególnymi sektami występują tylko drobne różnice10. Mówiąc mniej talmudycznie, nie mogli oni po prostu zapomnieć, jak żyli w Polsce przed wygnaniem do Palestyny. Podobnie odescy Żydzi w Brighton Beach w Nowym Jorku nie mogli zapomnieć swej rosyjsko-sowieckiej przeszłości, w ich głowach zredukowanej do artykułów pierwszej potrzeby, za którymi nostalgicznie tęskniły ich żołądki. Na dalekich brzegach rzeki Hudson odtworzyli podstawową słowiańską dietę, do jakiej przywykli w poprzednim życiu – kwaszone ogórki, solony śledź, bajgle, chleb żytni i gotowane ziemniaki11. To zwyczajne rosyjskie jedzenie, szmuglowane z Rosji na Zachód przez fale żydowskich emigrantów, uchodzi w USA i Europie za żydowskie. To tylko jeden z wielu przypadków, kiedy – jak to było z chasydzką modą – splagiatowana tradycja brana jest za oryginalną12.

A w chwili, kiedy zmieniasz swoje życie, przyjmując “nową” przeszłość, “stara” porzucona teraźniejszość pokrywa się nostalgiczną patyną pełnego i głębokiego doświadczenia. Zmienia się w pasjonującą powieść13. Ta powieściowa integralność “przeżytej naprawdę” przeszłości zderza się z utopijną przeszłością wyprodukowaną na twój użytek przez ideologię twojego nowego życia, twojej “nowej” teraźniejszości. Ale żywe wspomnienie “prawdziwej” przeszłości i poczucie winy, że zdradziłeś tych pozostawionych za sobą, zamkniętych w pułapce życia, które porzuciłeś, może nas na zawsze sparaliżować, a w ostatecznym rozrachunku zniszczyć. Gdy próbowałem oddać to zderzenie sprzecznych postaw wobec przeszłości w mojej pierwszej nowelce (The Notification, 1975), oskarżono mnie o antysyjonizm i pornografię (pierwszemu zarzutowi zaprzeczyłem). Dzięki poruszeniu wywołanemu w prasie emigracyjnej znalazłem dobrego wydawcę w Paryżu. I właśnie podczas mojego pobytu w Paryżu BBC zaprosiła mnie do Londynu. Dziesięć lat później stałem się obywatelem brytyjskim.

3.

A znalazłem się w dziwnej cywilizacji lewostronnego ruchu14, kontaktów na trzy bolce, nie znającej centralnego ogrzewania. Codziennie rano budził mnie krzyk mew. Byłem na wyspie i niczym Robinson Crusoe starałem się z wraku moich poprzednich podróży odtworzyć coś, co przypominałoby dom15. Zacząłem śnić sen w cotygodniowych odcinkach, trwało to przez wiele lat. Wiem, że nie ma nic nudniejszego niż cudze sny z ich idiosynkrazjami i nielogicznościami, które ciekawią jedynie samego śniącego (i jego psychoanalityka). Ale to, co chcę tu opisać, to nie jest sen, a raczej obraz domu ze snu. Domu, który bez wątpienia był moim domem rodzinnym i który – we śnie – straciłem, by go później odzyskać.

A był to staroświecki dom, o ciepłym, rodzinnym wyglądzie. Parkiety na podłogach, wysoki sufit, boazerie i stare meble. Niektóre pokoje trzeba było odebrać sąsiadom, z którymi musieliśmy go dzielić: to byli dzicy lokatorzy, nie mogliśmy się ich jednak pozbyć, bo mieszkali tam zbyt długo, zanim przybyliśmy, żeby odzyskać naszą rodową posiadłość16. Aby dostać się do niektórych pokoi, musieliśmy omijać ich terytoria tak, by nie wzbudzić w nich złości. Ale w moich snach tę niewygodę rekompensowała możliwość odnalezienia od czasu do czasu jakichś zapomnianych pokoi; niektóre z nich wypełniały porzucone skarby – jasne drzwi balkonowe, wygodne skórzane krzesło albo stary dębowy stół. Obrazy te zmieniały się w kolejnych odcinkach.

A w każdym odcinku tego sennego serialu pokazywał się – niczym czołówka – obraz domu widzianego z zewnątrz. Był to stary, dwustuletni, trzypiętrowy budynek, trochę podniszczony, ze stiukową elewacją w barwie ciemnej czerwieni, z białymi parapetami, dachem krytym dachówką i ścianami częściowo porośniętymi bluszczem. Stał nad brzegiem rzeki, Tamizy, jak sądziłem, czasem w polu widzenia pojawiał się na chwilę pobliski most. Był bez wątpienia znakomicie położony, w centrum miasta (wynajmowałem wówczas kwaterę na przedmieściach Londynu), a żeby było zabawniej nie mógł być to naprawdę mój dom – moja rodzina nigdy nie mieszkała nad rzeką. Jednak podczas siedmioletniego pobytu w Londynie każda odbywana we śnie wizyta w tym miejscu była niczym powrót do domu.

4.

A po latach zapomniałem o tym śnie. Powstał z martwych, by tak rzec, w marcu zeszłego roku w Berlinie. Pierwszy raz przyjechałem do Berlina dziewięć lat temu jako przedstawiciel BBC Word Service, aby dowiedzieć się, jak dobrze berlińczycy pamiętają podział miasta, jak bardzo zatarła się granica między Wschodem a Zachodem dziesięć lat po upadku Muru Berlińskiego17. Berlin zupełnie mnie zahipnotyzował. Jako sowiecki obywatel zazdrościłem wschodnim Niemcom: jeśli emigrowali do Niemiec Zachodnich, mogli pozbyć się sowieckiego uniformu, wciąż pozostając Niemcami, mówić w języku, którym mówili całe życie. Im lepiej pojmowałem, że zjednoczenie dwóch niemieckich przeszłości nie było tak proste – że dawni wschodni Niemcy czuli się w zachodniej części zjednoczonego Berlina niczym przemytnicy, którzy dobili z kontrabandą do nowego brzegu – tym bardziej mnie ta dwoistość, ta podwójność fascynowała. W zeszłym roku, odziedziczywszy po śmierci ojca pewną sumę, zacząłem myśleć o kupieniu kawalerki w Berlinie.

A podczas mojej niedawnej wycieczki w poszukiwaniu odpowiedniej nieruchomości wynająłem maleńkie i ponure mieszkanie w typowym bloku położonym naprzeciw imponującego budynku – potwornej, modernistycznej bryły – po drugiej stronie kanału (Friedrichgracht). Jak na ironię, okazało się, że ten potężny budynek to nic innego, jak budynek administracji Ericha Honeckera, natomiast blok, w którym mieszkałem, przeznaczony był dla jego służby – kierowców, sprzątaczy, maszynistek. Dziwnie się czułem jako tymczasowy mieszkaniec przypadkowo przeniesiony w cudzą geografię polityczną (pamiętajmy, że Honecker pod koniec życia także stał się emigrantem). Z drugiej strony, taki właśnie jest Berlin: podobnie jak w Jerozolimie wystarczy jeden krok w bok i wpadasz w sidła cudzej przeszłości.

A że wynajęte mieszkanie było dość przygnębiające za sprawą swojej miniaturowej, wysterylizowanej pospolitości, wybrałem się – mimo okropnej pogody – zobaczyć miejsce, w którym nigdy wcześniej nie byłem: Monbijoupark w dzielnicy Mitte. Pisałem wtedy o Adelbercie von Chamisso – francuskim emigrancie z XVIII wieku, którego rodzice, arystokraci, uciekli z rewolucyjnej Francji i osiedli w Niemczech. Chamisso uczynił niemiecki swoim drugim językiem i napisał książkę znaną mi z dzieciństwa – historię człowieka, który stracił swój cień, sprzedając go diabłu: doskonała metafora dwujęzycznego wygnańca bez poczucia przynależności (ludzie bez cieni to oczywiście ludzie bez przeszłości)18.

A ten odcinek Szprewy, ze śluzami i mostami kolejowymi, wciąż jest używany przez zardzewiałe barki wypakowane towarami. Im bardziej zbliżasz się do Monbijoubrücke z Wyspą Muzeów po twojej prawej stronie, tym silniejszy jest kontrast między imperialną architekturą po prawej stronie a na poły industrialnym krajobrazem z magazynami, garażami i zamkniętymi fabrykami po lewej – pozostałościami i ruinami zapomnianej przeszłości Berlina Wschodniego. Burzowa pogoda rozmyła kontury otaczających budynków, tak że kolumny i łuki można było wziąć za dźwigi i wyciągarki na barkach, a budynki muzealne ukryte pod rusztowaniami – za kadłuby statków. Wzmagający się deszcz pochłonął granicę między niebem a ziemią i uderzał z nieoczekiwanej strony w przechodniów podmuchami wiatru, niczym policjant pacyfikujący zamieszki za pomocą armatki wodnej. Straciłem grunt pod nogami, jakbym zawisł w ciężkiej chmurze kropli wody. Kiedyś już coś takiego czułem na małej łódce z turystami na pokładzie podpływającej jak najbliżej gigantycznego bryzgu wodospadu Niagara19.

A kiedy doszedłem do mostu dla pieszych Monbijoubrücke, deszcz nagle przestał padać. Na prawo stała gigantyczna, spłaszczona kopuła Muzeum Bodego z kolekcją sztuki antycznej, przytłaczająca swą na poły bizantyjską ornamentyką. Było w tym budynku coś sowieckiego, spowitego w dydaktyczną aurę wiedzy i tradycji. Nagle poczułem, że zmienia się nieco moja percepcja czasu i przestrzeni, jakbym stracił poczucie miejsca, nie tylko w sensie geograficznym, ale i historycznym, co często zdarza się w miastach, których przeszłość przepełniają rywalizujące ze sobą siły historii. Ale ciężkie chmury deszczowe wiszące na niebie jak mokre pranie na sznurku rozproszyły się i zniknęły. Nagle wszędzie zaświeciło słońce.

A spojrzałem na lewo i zastygłem – to był wstrząs spowodowany rozpoznaniem. Na brzegu rzeki stała dokładna replika domu, który dwadzieścia lat temu widziałem w swoich snach. Trochę podniszczony budynek, z dachem krytym dachówką i stiukowymi ścianami pomalowanymi na ciemnoczerwono, gdzieniegdzie porośnięty bluszczem. Jak się tu znalazł? Zdawało się, jakby obraz ze snów został wyjęty z mojego umysłu, odtworzony za pomocą cegieł i zaprawy murarskiej jak na hollywoodzkim planie filmowym i umieszczony na brzegach Szprewy. I powiedziałem do towarzyszącej mi osoby (nie byłem sam na tym spacerze): “Znam ten dom”.

A na dziedziniec weszliśmy przez bramę i podeszliśmy do portyku u głównego wejścia na tyłach budynku. Żeby było dziwniej, wyglądało to na wejście do jakiejś instytucji. Humboldt Universität zu Berlin głosiła tabliczka umieszczona przy drzwiach i z moją podstawową znajomością niemieckiego wyczytałem z trudem, że znajdował się tu zakład transfuzji krwi i immunologii. Stałem tam całkowicie skonsternowany. Poza symbolicznym skojarzeniem krwi z przeszłością rodzinną funkcja tego budynku nie miała żadnego związku z ciepłymi, sentymentalnymi uczuciami, jakie wiązałem z domem z moich londyńskich snów, który ten z pozoru przypominał. Budynek był po prostu częścią wydziału medycznego Uniwersytetu Humboldta. Co miał wspólnego z rodzinną przeszłością z moich snów?

5.

A jak się okazało – bardzo wiele. W jednym z odcinków mojego sennego serialu wchodzę przypadkowo do pokoju, w którym jeszcze nie byłem. Niemal cały Lebensraum zajmuje tam wielkie łoże z rzeźbionym wezgłowiem. W nim wsparta na wielu poduszkach spoczywa moja babcia; czuje się źle, więc leży w łóżku, jest jednak nienagannie ubrana i starannie uczesana; czyta – w rękach trzyma książkę. Pozostałe ściany od podłogi aż po sufit wypełniają półki z książkami, na których pełno jest drogocennych starodruków in folio, oprawnych w skórę. Dlaczego nigdy jeszcze nie korzystałem z tej pięknej biblioteki? – pytam sam siebie. Biorę z półki jeden z tomów i zaczynam kartkować. Z przykrością odkrywam, że nie tylko ten tom, ale wszystkie książki w domowej bibliotece są pisane po łacinie i wszystkie traktują o medycynie. Na nic mi się nie zdadzą. To książki medyczne. Należały do mojego dziadka. Oboje z babcią byli lekarzami.

A przez całe dzieciństwo czułem się lepiej u dziadków niż w domu rodziców. Jak tylko sięgam pamięcią, rodzice kłócili się codziennie, dochodziło nawet do rękoczynów, a wszystko to w mojej obecności. W ferworze awantury sadzali mnie przed sobą i pytali, z kim bym wolał zostać, gdyby się rozwiedli? Albo gdy tylko nadarzyła się okazja, starali się mnie pozbyć z ponurego mieszkania komunalnego, jak robiła to większość sowieckich rodziców w trudnych realiach powojennej Rosji. Większość wczesnego dzieciństwa spędziłem u dziadków (dopóki nie byłem na tyle duży, żeby można mnie było posłać na obóz pionierski i do innych finansowanych przez państwo instytucji, jak miejscowa szkoła z półinternatem). Mój dziadek (ojciec mamy) był lekarzem w niewielkiej górniczej osadzie, Bobryk Doński, jakieś sto kilometrów od Moskwy. Mały posiółek, gdzie stał ich dom, otaczał wiejski krajobraz. Powojenne lata nie należały do najtłustszych w historii Rosji, więc tamtejsi chłopi zwykle płacili lekarzowi w naturze. Przynosili jajka i inny nabiał, dziczyznę i rąbankę, sezonowe owoce i warzywa. Każdy kąt tego wielkiego (tak go przynajmniej zapamiętałem) domu wypełniały te rolnicze łapówki.

A panował tam zapach świeżych jabłek (które dojrzewały porozkładane po całym domu – na półkach, a nawet pod łóżkami). W spiżarni obok kuchni stał rząd drewnianych beczek – w każdej inny rodzaj kiszonek – ogórki kiszone, czerwone i zielone kiszone pomidory, kapusta kwaszona z marchewką i jabłkami, a na końcu, choć niemniej smaczne, kiszone jabłka20. Gospodarstwo prowadziła sprawnie babka i jej pomocnice, zatrudniana spomiędzy miejscowych sprzątaczka na przychodne i kucharka, nikt jednak nie nazwałby ich służbą. Najlepiej zachowanym wspomnieniem jest śniadanie i niezmienny rytuał jedzenia gotowanego jajka (do tego gorące obwarzanki z dżemem i herbata), którego nauczył mnie dziadek – zamiast, jak robili to wszyscy w Rosji, rozbijać skorupkę łyżeczką, odcinałem jej wierzchołek. Wykonanie tej czynności nadzorował sam dziadek siedzący u szczytu stołu, zawsze starannie ogolony i nienagannie ubrany w białą koszulę ze spinkami w mankietach i kamizelkę, gotowy włożyć czarną marynarkę i udać się do przychodni. Za każdym razem, kiedy wpadałem w rozpacz wyczuwszy okruchy skorupki, które dostały się do buzi wraz z jajkiem, dziadek uspakajał mnie, przekonując, że skorupka jajka zawiera potas i jest dobra dla moich kości, które były – wedle jego lekarskiej oceny – za słabe (ta diagnoza okazała się niezwykle trafna, czego dowiodła moja późniejsza skolioza). Słowem, dziadkowie dbali o najdrobniejsze nawet szczegóły moich codziennych czynności, utwierdzając mnie tylko w przekonaniu, że ich dom był Rajem.

A tylko raz poczułem w tym domu strach. Pewnego dnia, pozostawiony sam sobie, snułem się po domu, bawiąc się ze sobą w chowanego i otwierając na chybił trafił różne szafki. W jednej z nich, koło kuchni wisiał obdarty ze skóry zając21, już się trochę rozkładał jak zwykle dziczyzna przed gotowaniem: jego krwiste, pozbawione skóry mięso, zwieńczone okaleczoną głową, wyglądało jak uwiązana do pręgierza ofiara jakiejś straszliwej egzekucji. Jeśli dobrze pamiętam, tylko to jedno wydarzenie położyło się cieniem na skądinąd jasnym obrazie doskonałego szczęścia.

A więc powstaje pytanie: czy dom, o którym śniłem w Londynie, zrodził się jakoś ze wspomnień o domu dziadków? Pozornie, dom ze snów wyglądał zupełnie inaczej, obco – jak porządna, duża kamienica w jednej z europejskich stolic. Dziadkowie, wbrew moim snom, mieszkali w tanim szeregowcu, którego front miał żółtawo-szary, przykurzony kolor, dach kryty blachą i brezentem i żadnego bluszczu. Nie było też w pobliżu żadnej rzeki, może poza żałosnym strumyczkiem służącym za ściek, porośniętym dzikim bzem, kolcowojami, pokrzywami i kaczeńcami. Słowem, dom, o którym śniłem, był wyraźnie wyidealizowaną i fikcyjną przeszłością, jaką sobie stworzyłem, choć – być może – była to fantastyczna projekcja prawdziwego miejsca – radykalnie ulepszona przeszłość – domu moich dziadków, gdzie spędziłem, naprawdę, tyle szczęśliwych dni i gdzie – jak mi się zdawało – panowały miłość i wzajemna troska22.

6.

A wtedy zdecydowałem się zajrzeć do rodzinnych dokumentów. Zrobiłem to niechętnie, bo grzebanie w starych papierach zawsze sprawia – paradoksalnie – że czuję się bardziej samotny, pozbawiony korzeni, mniej związany z teraźniejszością: przeszłość mąci teraźniejszość niespodziewanymi powiązaniami z czymś, co trudno utożsamić z własnym życiem, jakie się dotychczas znało. Spójrzcie na to zdjęcie, na którym jako pięciolatek przyglądam się golącemu się dziadkowi. Jak miałbym rozpoznać w tym małym blondynku z zadartym nosem siebie, jakim jestem dzisiaj – ze szpakowatymi włosami, zwiotczałą skórą i sterczącym żydowskim nochalem? Czy to naprawdę ja23?

A spoglądając na tego małego chłopca z wyblakłego zdjęcia, zauważyłem, że wpatruje się on nie w dziadka, dżentelmena w trakcie porannego golenia, a w jego staromodną brzytwę. Czy to długie ostre narzędzie napawa chłopca lękiem? Czy łączy je z przerażającym obrazem nagiego mięsa zwisającego z haka w szafce pod schodami? Czy drży na samą myśl o tym, że może mu się przytrafić to, co oskórowanemu zającowi24? Te pytania pozostawmy psychoanalitykom. Ale jeśli przyjrzycie się dobrze spojrzeniu chłopca, zobaczycie, że jest zafascynowany, nawet zahipnotyzowany, nie samą brzytwą, ale sposobem, w jaki dziadek wyciera pianę z ostrza. Używa do tego szarego papieru pakowego – na zdjęciu widać leżący na stole stosik arkusików. Nie wiem, dlaczego nie używał zwykłego ręcznika, chusteczki czy jakiejś szmatki, jak zwykli to robić golarze. Siermiężne lata powojenne? A może w miejscowym szpitalu pojawiła się nieoczekiwanie nadwyżka papieru pakowego, której nie można było zmarnować? Z całej tej sceny najlepiej pamiętam dźwięk brzytwy wycieranej w sztywny, bury papier pakowy. Wciąż mam alergię na ten dźwięk i nieco się wzdragam na samo jego wspomnienie25.

A właśnie w takich szarych kopertach spoczywało trochę dokumentów z rodzinnego archiwum: stare fotografie, jakieś listy, notatki, dyplomy, świadectwa pracy, brudnopisy testamentów, a nawet – niedokończony poemat mojej babki. Najważniejszym znaleziskiem były dwa dyplomy na kruszącym się papierze welinowym. Zapisane alfabetem gotyckim uroczyście obwieszczały, że Mendel Glaezerow studiował medycynę w Universität zu Königsberg w latach 1908-1911 i otrzymał tytuł doktora nauk medycznych w roku 1913 w Friedrich Wilhelms Universität zu Berlin. Zaskoczyło: Berlin! Die ganze Welt nie został jeszcze zdobyty, ale przynajmniej zrobiłem pierwszy krok na drodze do Berlina. Byłem jednak bardzo rozczarowany, że dziadek nie studiował na Uniwersytecie Humboldtów, do którego należał budynek z moich snów.

A w akcie ostatecznej rozpaczy zwróciłem się do największej składnicy pamięci przodków – Google’a. Wyguglowałem Friedrich-Wilhelms Universität, by odkryć, że to nic innego, jak poprzednia nazwa uczelni znanej od 1949 roku jako Uniwersytet Humboldtów. Fakultet medyczny tego uniwersytetu znajdował się w tym samym miejscu, co za czasów dziadka: przy moście Monbijoubrücke nad Szprewą. Tytuł dysertacji dziadka brzmiał Über den zeitlichen Verlauf der Harnaurebildung bei der Durchblutung der Ganseleber. Berlin 1913 (Fazy formowania się kwasu moczowego w cyrkulacji krwi w wątrobie gęsi). Znaczy się, że rzeczywiście zajmował się badaniami krwi – problematykę tę zgłębiano w szkole medycznej przy Monbijoubrücke, jak głosiła tabliczka przy wejściu26.

A obraz domu z moich snów i rzeczywistego budynku w Berlinie mogły być ze sobą mistycznie powiązane na kilka różnych sposobów. Można wyznawać pogląd Wittgensteina, że wszystko, co może pojąć ludzki umysł, zostanie ostatecznie urzeczywistnione; albo platońskie przekonanie, że sny to idee, które gwarantują istnienie rzeczywistych przedmiotów, co oznacza, że świat rzeczywisty jest cieniem Snu. Albo – odwrotnie – uważać, że rzeczywisty przedmiot może, w pewnych okolicznościach i w określonych warunkach pogodowych, wynurzyć się z przeszłości jako duch lub sen w umyśle szczególnie wrażliwej osoby, nawiązując tym samym kontakt z czasem minionym. Najbardziej fantastyczną hipotezą byłoby uznać, że każdy Żyd ma dostęp do wspólnego rezerwuaru pamięci przodków – zbiorowej świadomości (Google został stworzony przez rosyjskiego Żyda), a zatem wnuk może pamiętać to, czego doświadczył jego dziadek (jeśli okazałoby się to prawdą, byłby to mocny prosyjonistyczny argument na rzecz istnienia związków między współczesnymi Żydami a ich biblijną ziemią).

A istnieje też racjonalne wyjaśnienie, choć niemniej trudno go dowieść. Być może na biurku mojego dziadka albo w rodzinnym albumie znajdowała się fotografia tego budynku. Widziałem ją, a ona zapisała się w zwojach mojego mózgu. Wiele lat później obraz ten został reaktywowany, przybierając postać idealnej przeszłości rodzinnej, domu z moich snów, mojego “prywatnego Syjonu”. Niezależnie od tego, jakie wyjaśnienie przyjmiemy, pozostaje faktem, że wymyślona przeszłość, zbeletryzowana na podstawie moich snów, okazała się być zakorzeniona w twardej rzeczywistości. A nawet więcej, rzeczywistość ta była przesiąknięta polityczną historią tamtych czasów, co miało wpłynąć na moją przyszłość.

7.

A Mendel Glaezerow musiał być dumny ze swojego medycznego wykształcenia, najpierw aptekarza, a w końcu doktora, które nie dość, że uwolniło go od wszystkich restrykcji i ograniczeń nakładanych na Żydów chcących wyprowadzić się poza strefę osiedlenia, to pozwoliło mu jeszcze ożenić się z moją babką. Jak głosi rodzinna legenda, ojciec babki, Abram Ginsburg, pochodzący z zamożnego Mohylewa, był jednym z najbogatszych ludzi na Białorusi27. Handlował drewnem i dzierżawił ogromny rosyjski majątek w tamtych okolicach, który prowadził z przepychem i rozmachem; do swojej dyspozycji miał zawsze powóz zaprzęgany w cztery konie, a w ogromnym dworze wydawano regularnie kolacje i urządzano bale dobroczynne dla miejscowego ziemiaństwa. Musiał z pogardą traktować wybrańca córki, Mendla Glaezerowa z niewielkiego Wieliża28, jednego z pięciorga dzieci stolarza – zawodu przekazywanego w rodzinie od pokoleń z ojca na syna. Choć jeden z braci dziadka był snycerzem w którymś z carskim pałaców, Mendel jako młody chłopak – jak pisze w swoim krótkim życiorysie – musiał podjąć fizyczną pracę, by zarobić na naukę i zostać pomocnikiem aptekarskim. Mendel, starający się o rękę ukochanej córki Ginsberga, Blimy, został początkowo załatwiony odmownie. Dopiero obawa przed wywłaszczeniem majątku w obliczu rewolucji 1905 roku i abdykacji cara sprawiła, że Ginsburg przyjął oświadczyny stolarskiego syna. Wygląda na to, że to babciny posag umożliwił Mendlowi studia w Królewcu29, a następnie w Berlinie. Blima (której oficjalne rosyjskie imię brzmiało Liubow, co znaczy Miłość), wychowanka Pierwszego Żeńskiego Gimnazjum w Sankt Petersburgu, sama była dentystką z dyplomem wyższej uczelni. Prowadziła własny gabinet w Berlinie i to dzięki jej dochodom mąż mógł studiować medycynę na Uniwersytecie Humboldtów. Będąc jednak w ciąży z pierwszym dzieckiem, powróciła do Rosji.

A nie miejsce tu na opowiadanie ze wszystkimi szczegółami historii o peregrynacjach dziadka. Z listów słanych z Berlina do Moskwy wyłania się obraz rzutkiego, ambitnego i pracowitego młodzieńca, który starał się sprostać oczekiwaniom swej zamożnej i pięknej młodej żony, studenta niezbyt zamożnego, ale mającego wielki apetyt na towarzyskie i artystyczne życie niemieckiej stolicy. Powróciwszy rok później do Rosji, nostryfikował dyplom na moskiewskim uniwersytecie. Jak pisze w życiorysie, w czasie pierwszej wojny światowej służył na froncie jako lekarz wojskowy. Brał też udział w rewolucji październikowej jako lekarz w małym ukraińskim miasteczku Szpola, gdzie oficer armii białych aresztował go za kolaborację z Armią Czerwoną i groził egzekucją; pracował w Uzbekistanie, gdzie brał czynny udział w budowie nowego, wspaniałego i zdrowego społeczeństwa sowieckiego; został ewakuowany za Ural, zanim osiedlił się po II wojnie światowej w Bobryku Dońskim, gdzie dbał, bym nauczył się, jak należy jeść jajko na miękko. Dwie i pół strony tego życiorysu, ewidentnie napisane na potrzeby władz sowieckich, miały uwierzytelniać jego rewolucyjną postawę w przerażającym roku 1949, kiedy przez Rosję przetoczyła się kolejna fala stalinowskich egzekucji i kampania ideologiczna przeciw kosmopolityzmowi. Życiorys zamyka obowiązkowe wyznanie: “Nigdy nie byłem członkiem antysowieckiej organizacji, nigdy nie prowadzono przeciwko mnie dochodzenia karnego, ani nie byłem więziony przez sowieckie władze i nie mam krewnych za granicą”. Ćwierć wieku później przyszła i na mnie kolej, by sfałszować własną przeszłość w poszukiwaniu nieistniejących krewnych za granicą.

A trudno dziś powiedzieć, w jakim stopniu dziadek zafałszował swoją przeszłość, kreując się na proletariackiego rewolucjonistę. Zawsze gdzieś jeździł w delegację. A potem nastąpił ten tajemniczy okres w latach 30., kiedy przez wiele lat był poza domem. W niewielkiej książeczce pracy, w której odnotowywano zatrudnienie rok po roku, przez większość lat 30. rubryczki są puste. Mama powiedziała mi kiedyś (gdy szukałem krewnego za granicą dla wzmocnienia wniosku o wizę wyjazdową), że w tym czasie dziadek żył na stałe poza Rosją. W regularnych odstępach, co kilka miesięcy czarna limuzyna zatrzymywała się niespodzianie pod naszym blokiem. Dziadek pojawiał się w trzyczęściowym garniturze, spędzał z rodziną około godziny, wypijał herbatę, całował ukochane dzieci i odjeżdżał w nieznanym kierunku.

A teraz już wiem, dokąd jeździł. Jego krótki życiorys jasno to stwierdza: w latach 1931-1938 dziadek pracował w NKWD. Okazuje się, że polecono mu otworzyć gabinet na Litwie, w Kownie (dziś Kaunas). Miał przygotowywać regularnie raporty o zmieniających się nastrojach wśród miejscowej ludności w tym podzielonym kraju, rozdartym między sprzecznymi ze sobą, agresywnymi roszczeniami terytorialnymi Rosji, Niemiec i Polski, która w tym czasie okupowała część terytorium litewskiego wraz z Wilnem. Kowno zyskało więc status stolicy, w której polityczne przejawy sympatii prorosyjskich należało potraktować poważnie30. Dziadek przygotowywał zatem grunt pod budowę przyszłego sowieckiego imperium. Tworzył moją teraźniejszość, z której ja, czterdzieści lat później spróbowałem (skutecznie) uciec31

Gdy autobus wjechał do Tel Awiwu, uderzył mnie ich sen:
Dwóch mężczyzn, koło trzydziestki, ciemnoskórych, ubranych w nowe
Spodnie, koszule, krawaty, wszystko lśniło
Pod ich dobrze skrojonymi, obojętnymi twarzami,
Głowy blisko siebie, wyrzeźbiona bliskość
Niewątpliwie hetyckie rysy.
I wiedziałem, że ten ich cały odświętny strój
Wyrastał na nich bez ich wiedzy.
Śpiący przez dziewięćdziesiąt pokoleń, pędem wpadli do miasta,
Otwierają teraz oczy, zadziwieni, na chwilę rozzuchwaleni
Mieli uderzyć z rozpędem w proch naszego życia.
I wiedziałem, że hamujemy, stajemy na głównym dworcu autobusowym,
Gdzie spotka ich coś strasznego.

Dawar optimi. Asijat szirim [Coś optymistycznego. Robienie wierszy], Mifalim Universitajim Lechotsaa Laor, 1976..

8.

A czego i kogo próbował uniknąć Mendel Glaezerow, zmieniając egzotyczne zawody, przemieszczając się z jednego końca imperium na drugi, z Uzbekistanu do Kowna32? Jednej z możliwych odpowiedzi dostarcza notatka sporządzona przez moją babkę przed śmiercią. Na wyrwanej ze szkolnego zeszytu kartce w linie zapisała chwiejną ręką wszystko, co jej dzieci powinny wiedzieć o organizacji pogrzebu, w tym szczegółowe wskazówki co do jej własnego wyglądu: sposób uczesania, materiał, z którego miała być uszyta suknia trumienna czy nawet rodzaj bielizny, domagała się też, by kolor jej butów pasował do trumny. Wiele pozostawiła wyobraźni potomków – na przykład wybór cmentarza. Listę instrukcji zamyka jednak bardzo zdecydowane polecenie: “pod żadnym pozorem nie mogę zostać pochowana w tym samym grobie co mój mąż”.

A kiedy kilka miesięcy temu wpadła mi w ręce ta kartka, na jasny obraz mojego dzieciństwa w domu dziadków padły niespodziewanie cienie. Idylliczna obfitość kwaszonych ogórków i bezwarunkowa miłość zostały bezpowrotnie stracone. W tym samym pliku dokumentów znalazłem wiersz, który babcia napisała po powrocie dziadka z Berlina: “Usychałam z rozpaczy, czekając na ciebie, ale miast miłosnego wybuchu, wypiłam kielich trucizny!”. W Berlinie musiała być więc inna kobieta33. Zawiłe koleje losów Mendla Glaezerowa mogą objaśniać liczne romanse, które miał w różnych częściach świata. Bobryk Doński był ostatnim przystankiem. Później starzejący się i niedomagający, z marną państwową emeryturą nie miał wyboru i musiał wrócić do Moskwy. Temu gentlemanowi starej daty o nienagannych manierach, obieżyświatowi i nieskazitelnie ubranemu doktorowi przyszło umierać w parszywym sowieckim mieszkaniu, które kiedyś należało do niego, ale które musiał później dzielić z nieszczęsnymi dziećmi i ich szybko powiększającymi się rodzinami.

A mimo nienawiści, którą żywili do siebie przez czterdzieści lat, babka musiała dzielić z nim łóżko: w mieszkaniu nie było miejsca (urodziłem się w dwunastometrowym pokoju dzielonym z rodzicami i przyrodnią siostrą). Ale kiedy dziadek umierał, nie pozwolił mojej pięknej babce Blimie dotykać swego cierpiącego ciała. W ostatnich fazach choroby nękały go straszliwe bóle – miał podobno raka pęcherza – pamiętam jego jęki i wrzaski. To nie jego żona, a moja babka, lecz córka pomagała mu, gdy potrzebował użyć kaczki34.

A był pierwszą istotą ludzką, którą zobaczyłem leżącą w trumnie. Zmarły w pudle był równie przerażająco nieruchomy, jak obdarty ze skóry zając w kuchennej szafce.

A teraz dostrzegam wyraźnie pokój w naszym mieszkaniu, który zajmowała rodzina wuja i w którym dziadek spędził ostatnie dni życia. Oczami wyobraźni widzę za szklanymi drzwiami kredensu i na pianinie wystawiony jak w sklepie z antykami imponujący zbiór porcelanowych figurek zwierząt i skrzydlatych stworków, wazonów i talerzy zdobionych wizerunkami postaci z baśni. W samym środku tego zbiorowiska skarbów stał ogromny porcelanowy zegar z kurantem, z aniołkami i kupidynkami strzegącymi jego tarczy. Za każdym razem, gdy któryś z gości zachwycał się tym cudem w samym środku ponurej stalinowskiej Moskwy, wujek z udawaną obojętnością, machając na wszystko ręką, by ukryć dumę ze swoich osiągnięć, wyjaśniał: “To zdobyczne”. To trofiejnoje dobro przywieźli ze sobą, sowieccy żołnierze obrabowawszy w 1945 roku berlińskie mieszkania i domy. Ciekawe, co czuł dziadek, spoglądając na te relikty swojej przybranej niemieckiej przeszłości, swych berlińskich lat, wystawiane teraz jako łupy wojenne, przedmioty oficjalnie usankcjonowanej grabieży, zbierane przez armię w specjalnie do tego przeznaczonych magazynach i przekazywane wysokim rangą oficerom, którzy zabierali je ze sobą do Rosji.

9.

A jednak wszystkie te fakty, które obnażyły iluzoryczne strony mojego dzieciństwa, nie mogą zburzyć niewzruszonego poczucia szczęścia, jakie pojawia się za każdy razem, gdy myślę o latach spędzonych w domu dziadków. W naszych głowach trwa uparcie rzeczywistość ze snu, która nie daje się usunąć z pamięci, a my nie chcemy przyznać, że jest złudzeniem. Czy powinienem uznać to “uwznioślające kłamstwo” [wozwuszajuszczyj obman] (używając słów Puszkina) za iluzję, porzucić jako czystą fikcję? A co jeśli budynek odkryty podczas spaceru po Berlinie, w którym mój dziadek studiował medycynę, nie przypominał ani trochę domu z moich snów? Nawet jeśli się przy tym upierałem, kto byłby w stanie dowieść, że wyglądają tak samo? I jak ja sam mogłem być pewien, że to podobieństwo nie było tylko fantastycznym urojeniem – pragnieniem, by powiązać moją sowiecką przeszłość z berlińską teraźniejszością, z moją obecnością w Wilnie na konferencji, gdzie w tym roku temu miałem odczyt na temat fałszowania przeszłości35?

A moja odpowiedź brzmi: wszystkie te prowokacyjne pytania o złudy, podobieństwo lub pozorowanie odnoszące się do domu z moich snów i tego, który zobaczyłem w Berlinie, nie mają żadnego znaczenia. Mamy obsesję sprawdzania prawdziwości faktów i autentyczności przedmiotów, z którymi mamy do czynienia. Ale ja istnieję – z moimi snami i bebechami – niezależnie od tego, co inni o mnie myślą ani jaki dowód tożsamości mam w kieszeni. Doświadczenie uczy, że możemy dosięgnąć prawdy nie tylko odrzucając nieprawdziwe fakty i odsłaniając fałszywe tożsamości. Akt rozpoznania jest szybszą i bardziej wiarygodną drogą do prawdy: w jednej chwili rozpoznajemy znajomą twarz w zatłoczonym pokoju i znajdujemy drogę do domu, rozpoznając znajome kąty. Coś zaskoczyło w mojej głowie, gdy zobaczyłem dom na brzegach Szprewy. Nieoczekiwanie rozpoznałem w nim dom, który był mi już znany, Bóg jeden wie, jakim sposobem. I okazało się, że był to wydział medyczny, który ukończył mój dziadek. Rozpoznałem coś w obcej rzeczywistości – w trwałej historii innego narodu – coś, co wiązało się bezpośrednio z przeszłością mojej rodziny36.

A sam akt rozpoznania skrywa zarówno pragnienie bycia rozpoznanym, jak i strach przed tym.

A to właśnie rozpoznanie było cudem. Cała reszta była opowiadaniem.

Później dowiedziałem się, że Stalin bardzo interesował się starożytną Grecją, a jego ulubioną lekturą do poduszki była książka Starożytni Grecy o bogach i bohaterach.

Kiedy wreszcie zobaczyłem pełne żydowskie wydanie Biblii, moją uwagę zwrócił przede wszystkim układ graficzny strony: sam fragment biblijnej opowieści zajmował na niej niewiele miejsca, a towarzyszyły mu różne komentarze. Podobną metodę przyjąłem w tym tekście. Zgodnie z żydowską tradycją znaczenia biblijnego tekstu nie można oddzielić od jego komentarzy. Można je również czytać jako samodzielny tekst albo całkowicie pominąć, jak zrobili to chrześcijanie, gdy przywłaszczyli sobie Stary Testament.

To prawda, lecz jedynie w bardzo wąskim sensie. Żyjąc w Związku Sowieckim, starałem się nie mówić obcym o swoim pochodzeniu. Jeśli idzie o dwuczłonowe nazwisko wydrukowane w moim brytyjskim paszporcie, zawsze wolałem, by nazywano mnie Zinik niż Gluzberg, co dla słowiańskiego ucha brzmiało zbyt niemiecko-żydowsko. Lęk przed ujawnieniem pochodzenia pokazuje, jak niechętny był świat zewnętrzny, takim jak ja, Żydom. Zawsze miałem świadomość istnienia limitów przyjęć na Uniwersytecie Moskiewskim. Udawałem przed sobą, że dotyczy to wszystkich obywateli etnicznego tygla ZSRR niezależnie od pochodzenia.

Żydowska historia jest zawsze historią cudzą. Ludzie pozbawieni złudzeń co do własnej teraźniejszości szukają fikcyjnej przeszłości wyjaśniającej i potwierdzającej ich bieżące problemy. Znamy przypadki osób, które ukradły cudzą przeszłość, czyjąś biografię, fałszując paszport albo świadectwo urodzenia: potocznie nazywamy ich oszustami, mataczami; dopuszczają się tych fałszerstw albo żeby uciec wymiarowi sprawiedliwości, albo by się nieuczciwie wzbogacić. Zdaje się, że Żydzi nie mają po temu żadnych merkantylnych powodów; po prostu szczerze wierzą w cudzą przeszłość jak w swoją własną, choć wchodzenie w cudzą skórę często ma niepożądane konsekwencje. Poszukują po prostu nowego poczucia przynależności. Ich cele są różne, ale metody -- oszustwo lub samooszukiwanie się -- znane każdemu wyrzutkowi. Może dlatego Żydzi -- złodzieje historii -- pociągają amatorów wszelkiego rodzaju przestępstw.

Dorastałem nie znając historii w ogóle, a historii mojej rodziny w szczególności, nie miałem też żadnego pojęcia o religii. Nasze młode, sowieckie umysły pionierów były wolne od jakichkolwiek związków z przedrewolucyjną przeszłością. Żyłem w kapsule czasu -- w kręgu bliskich przyjaciół, partnerek i kochanek (etnicznie była to niezła mieszanka), w osobnym świecie, utkanym z sieci niemal plemiennych relacji -- nie miało to nic wspólnego z podziemiem czy dysydentami, to był świat alternatywny, niby włączony w ten sowiecki, ale nie chcący być jego częścią. A że ta szczególna geografia przynależności zupełnie mi obrzydła, nie było innej rady, jak tylko poszukać sobie cudzej przeszłości. W takich wypadkach zwracamy się zwykle ku naszych przodkom, ale większość Żydów zna historię swojej rodziny tylko do pokolenia pradziadków. Dalej, na drzewie genealogicznym rozpościerają się już tylko gałęzie niepewności, na których siedzieli w raju Adam z Ewą.

To właśnie pytanie zadaje ojcu bezczelny syn z talmudycznej opowieści podczas wieczerzy w upamiętniające wyjście z Egiptu święto Pesach. Tego małego impertynenta przedstawia się jako osobę wymigującą się od obowiązków i przeczącą żydowskim cierpieniom. Ale by móc zostać oskarżonym o wyrzekanie się własnej przeszłości, trzeba najpierw takową mieć i uznać ją za własną.

Ideologia oparta na mitach o przeszłości jest trwalsza niż utopijne obietnice świetlanej przyszłości, jako że jej prawdziwości nigdy nie zweryfikuje czas. Nigdy nie zostanie uznana za fałszywe proroctwo i nie ma potrzeby jej korygować. Dlatego właśnie faszyzm -- w wielu swych współczesnych przejawach -- jest wciąż żywy i pełen wigoru, a komunizm umarł i został pogrzebany.

Nie należy zapominać, że w roku 1948 podczas głosowania w ONZ nad kwestią utworzenia państwa Izrael decydujący okazał się głos Stalina. Sądzę, że opowiedział się on za, ponieważ uważał Izrael za jedyny kraj, do którego mógłby się w razie potrzeby zwrócić o azyl polityczny; jego umiłowanie Palestyny zostało też w pewnym sensie ukształtowane w czasie pobierania nauk w seminarium duchownym. Niesławna stalinowska antysemicka "walka z kosmopolityzmem" nie musiała stać w sprzeczności z jego prosyjonistycznym głosowaniem w ONZ: największymi wrogami syjonizmu są kosmopolityczni Żydzi. Dopiero zawłaszczenie indywidualnego cierpienia przez zbiorowość zmienia szlachetną tęsknotę za własnym państwem w ohydną propagandę. By fałsz sowieckiej wersji snu o Syjonie został obnażony, musiało dojść do rewolucji ideologicznej w latach 60. w Izraelu i upadku ZSRR w latach 90.

Przedstawił nas sobie Leonid Joffe, poeta i mój bliski przyjaciel z Moskwy, który na pewnym etapie życia, w latach 70., postanowił odciąć się od swoich rosyjskich korzeni duchowych i przesadzić się na spękaną ziemię Izraela. Paradoksalnie, nie zmieniło to nic w jego stosunku do poezji rosyjskiej, której pozostał wierny, tak jakby była ona bezpiecznie oderwana od jego żydowskiego dziedzictwa. Ten konflikt lojalności zafascynował mnie na tyle, że zaważył na mojej decyzji, by wyruszyć za nim do Palestyny i w pełni zrozumieć tę zagadkę.

Pierwszym odnotowanym w historii i najlepiej zapamiętanym przypadkiem przywłaszczenia przeszłości i kradzieży tożsamości poprzez podstępne użycie cudzego ubrania jako dosłownej przykrywki jest historia Jakuba. Namówiony przez matkę, ubiera się w skóry, by odebrać bratu swemu Ezawowi błogosławieństwo Izaaka, przysługujące pierworodnemu. Natomiast Adam i Ewa byli nadzy w raju, nie będąc tego świadomi, ponieważ nie mieli nic do ukrycia: nie mieli żadnej przeszłości. Według Nechamy Leibowicz ujrzeli swą nagość dopiero po zjedzeniu jabłka, nie dlatego, że wcześniej byli ślepi, ale dlatego, że po jego zjedzeniu nie mieli żadnego prawa, któremu powinni być posłuszni -- byli "nadzy" wobec prawa (ponieważ złamali to jedyne ich obowiązujące -- nie jeść owocu z drzewa jabłoni).

"Wspominamy ryby, któreśmy darmo jedli w Egipcie, ogórki, melony, pory, cebulę i czosnek. Tymczasem tu giniemy, pozbawieni tego wszystkiego. Oczy nasze nie widzą nic poza manną" (Lb 11, 5-6) To za ten pierwszy nostalgiczny lament Żydzi zostali skazani przez Wszechmogącego na czterdziestoletnią tułaczkę po pustyni. Ten szloch i żal za utraconą egipską przeszłością brzmi niemal tak samo, jak biadolenie rosyjskich emigrantów, że niemiecki chleb żytni jest zbyt gliniasty, a polski -- zbyt puszysty i że "oni" marynują ogórki w occie, a nie kwaszą jak należy, w solance [angielski ma na to jedno słowo -- "pickle", przyp. tłum.]. Być może Żydzi bardziej dotkliwie odczuwali utratę bezpośredniej przeszłości w krajach, z których zostali wygnani niż zburzenie Świątyni w Jerozolimie (tak przynajmniej uważał Gerhard Scholem, gdy opisywał poczucie katastroficznej straty, jakie odczuwali Żydzi wypędzeni ze średniowiecznej Hiszpanii). Być może Żydzi siedzieli i rozpaczali nad rzekami Babilonu, bo mieli świadomość, że pewnego dnia król perski każe im wrócić do Jerozolimy?

Podobny przykład utraconej oryginalności stanowi Mauzoleum na moskiewskim Placu Czerwonym. Uznawane za unikatowy sowiecki symbol rewolucji październikowej wygląda w istocie jak babiloński ziggurat albo raczej piramida egipska: w czasie, gdy je projektowano, Howard Carter odkrył grobowiec Tutenchamona. Odkrycie to, dokonane w 1922 roku, było szeroko komentowane w prasie światowej i na nowo rozbudziło zainteresowanie starożytnym Egiptem, w tym także modę na styl egipski. Związek z egipską przeszłością jest nawet bardziej symboliczny, jeśli wziąć pod uwagę hipotezę Freuda, że Mojżesz był Egipcjaninem (żyjącym w czasach Tutenchamona), który nawrócił Żydów na monoteizm -- religię wuja Tutenchamona będącego w opozycji do swego siostrzeńca. Obraz Lenina jako bolszewickiego Mojżesza pochowanego w Mauzoleum nie jest naciągany, biorąc pod uwagę prorocką ikonografię ojca rewolucji rosyjskiej (który stał się tejże rewolucji mumią).

Zob. mój esej Emigracyja kak literaturnyj prijom, "Sintaksis" (Paryż) 1983, nr 11, s. 167-187. Wydaje się, że w judaizmie dominują dwa motywy: wyjście z Egiptu i powrót do Jerozolimy. Exodus to wyzwolenie z niewolnictwa. Powrót do Jerozolimy wiąże się z wyczekiwaniem na Mesjasza. Ale każdy żydowski exodus wiąże się z przypływem nostalgii za opuszczonym krajem, natomiast powrót do Jerozolimy dokonuje się pośród tragedii i rozlewu krwi, w związku z tym jest nieustannie odkładany na później.

Ruch lewostronny kojarzył mi się z pisaniem po hebrajsku -- od prawej do lewej.

Jako gorliwy nowicjusz musiałem przystosować się do tubylczych zwyczajów i po raz kolejny zmienić styl ubierania się, sposób mówienia i odżywiania. Taka mimikra w ostatecznym rozrachunku wpływa też na nasz sposób myślenia, a nie na odwrót. Przy okazji, warto przypomnieć, iż przemiana Jakuba w Ezawa w oczach ociemniałego Izaaka przebiegała w czterech etapach: Jakub zakłada szaty Ezawa, potem skórkami koźląt owija ręce (Rdz 27,16), by przypominały owłosione ciało Ezawa, następnie podaje ojcu potrawę zrobioną z koźląt miast z dziczyzny (aluzja do barana, którego anioł dał Abrahamowi, by go ofiarował w miejsce syna Izaaka w poprzedniej konfrontacji pokoleń), a wreszcie Jakub udaje Ezawa, gdy ojciec pyta go, kim jest.

Niewątpliwie stanowi to sublimację rozmyślań nad arabsko-izraelskim sporem o Ziemię Świętą.

To tylko część prawdy. Dla mnie, mężczyzny żonatego, zlecenie z BBC stanowiło przykrywkę dla spotkań z pewną Niemką, w której się bardzo zakochałem. Ona urodziła się w NRD, ja -- w ZSRR. Zanim ją poznałem, sądziłem -- choć niewiele wiedziałem o Zagładzie -- że nigdy w życiu moja stopa nie postanie na tej przesiąkniętej żydowską krwią ziemi. Musiało minąć trochę czasu, by moja romantyczna głowa zrozumiała, że do Zagłady nie doszło na "niemieckiej ziemi" i, co ważniejsze, że pokolenie mojej ukochanej nie było współwinne nazistowskich zbrodni swoich rodaków w większym stopniu niż ja -- sowieckich okrucieństw, i że ona dorastała pod sowiecką dyktaturą, którą narzucono jej nie bez pomocy moich sowieckich ziomków. Może piszę to opowiadanie, żeby odkryć albo wymyślić przeszłość, która jest nam obojgu wspólna -- jak to lubią czynić zakochani.

By ograniczyć swoje kontakty z rodzajem ludzkim, bohater Chamisso (którego żydowskie imię Szlemiel oznacza niezdarny, niezgrabny) zostaje badaczem dalekich krain. Autor podążył za swoim bohaterem i został później znanym antropologiem, który wziął udział w podróży dookoła świata na rosyjskim statku "Ruryk". (Zob. mój esej Anyone at home? [online]. Dostępny w Eurozine: http://www.eurozine.com/articles/2007-10-31-zinik-en.html).

Tę niemal biblijną burzę można interpretować jako odwołanie do Księgi Wyjścia, kiedy Morze Czerwone rozstąpiło się przez Izraelitami, umożliwiając im ucieczkę przed armią egipską; albo do Księgi Jonasza. Ciężkie próby i udręki, jakich doświadcza Jonasz, łącznie z feralną wyprawą morską i sztormem, spadły na niego z powodu odmowy wykonania tego, co nakazał mu Bóg: przepowiedzenia zniszczenia Niniwy. Jonasz próbował nie dopełnić obowiązku, gdyż nie chciał uchodzić za fałszywego proroka: wiedział, że Bóg zmiłuje się nad Niniwą i że miasto nie zostanie zniszczone, nawet jeśli pokornie przepowie jego koniec.

Jabłka ponownie przywołują motyw niewinności w Ogrodzie Edenu. Ale skoro tym razem mowa o jabłkach kiszonych, to mamy do czynienia z rosyjskim sposobem na kuszenie: po prostu je zakiś!

Obdarcie ze skóry to kara ostateczna: pozbawia jakichkolwiek śladów tożsamości. Stworzenie nie tylko jest martwe, ale -- jest nikim (grecki bóg Apollo lubił odzierać ze skóry swych konkurentów w sztukach pięknych). Najprawdopodobniej tak zamierzał postąpić Ezaw z Izaakiem: obedrzeć go ze skóry. Pełna nagość jest również niezwykle istotnym elementem traktowania więźniów i rekrutów. Zanim otrzymasz nowy mundur, musisz zdjąć wszystkie ubrania. Nagi człowiek jest jak manekin, który można ubrać zgodnie z cudzą wizją w nowy uniform życia skrojonego na twoją miarę.

Mała osada, w której mieścił się dom dziadków, nie była tak idylliczna, jak mi się niegdyś zdawało. Przypominam sobie teraz scenę, którą jako chłopiec regularnie widywałem z okna: miejscowy chłopak kompletnie pijany wpadał w szał i ganiał swoją matkę po podwórku z siekierą w dłoni, krzycząc: "Zabiję cię!". Próbowała uciekać co sił w nogach, krążąc po podwórzu, nie opuszczając go jednak całkowicie i odkrzykiwała: "Uważaj na ostrze, synek, żebyś mi się tylko kochanie nie pokaleczył!". Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z bezwarunkową miłością.

Może nie powinniśmy w ogóle łączyć ze sobą tych dwóch ciał: mnie -- chłopca i mnie -- starzejącego się mężczyzny? Może łączy ich coś innego, a nie fizyczna degradacja ciała albo cudowna przemiana cech osobowości. Bliźniaki syjamskie są złączone w czasie i przestrzeni, ale pozostają całkowicie odrębnymi jednostkami. My -- nasze młodsze i starsze ja -- możemy mieć wspólnych przodków, dzielić jedno ciało, ale nie jesteśmy bezpośrednio ze sobą związani. Czuję się podobnie zakłopotany, gdy ktoś próbuje ustalić związek między mną a Rosją Iwana Groźnego albo Izraelem Króla Dawida.

Nie znałem wówczas biblijnej historii ofiarowania Izaaka -- próby poświęcenia Izaaka Bogu przez Abrahama. Czy została uprzednio zainstalowana na twardym dysku mojej pamięci przodków? Czy obdarty ze skóry zając -- substytut świętego baranka, który zapobiegł poświęceniu człowieka -- pobudził tę pamięć? Tak czy siak nie powinienem był się bać dziadka -- dziadkowie zawsze spiskują z wnukami przeciw ojcom -- jak pokazuje historia Izaaka, jego ojca Abrahama i dziadka -- Boga.

Ten szary papier zawsze kojarzył mi się ze sztywnością biurokracji państwowej. Wystarczy nań spojrzeć, by przenieść się w duszne, słabo oświetlone i źle pomalowane korytarze jakiejś państwowej instytucji, w której nieumyty tłum ludzi tłoczy się w kolejce po niepewną odpowiedź na niezadane pytanie. Złe wiadomości zawsze przychodzą w takich właśnie kopertach, nawet w Anglii, nawet dziś. To międzynarodowy symbol nieszczęścia.

Powinienem dodać, że pasztet z gęsich wątróbek był głównym przysmakiem w domu moich dziadków.

Skąd pochodziły te miliony wschodnioeuropejskich Żydów? Większość europejskich Żydów zna tylko swoich przodków do pokolenia pradziadów. Przypuszczenia, że są potomkami Żydów rozproszonych po wygnaniu z ziemi Izraela przez Rzymian, nie potwierdzają żadne dane o wskaźnikach urodzin wśród europejskich Żydów.

Właśnie w Wieliżu odbył się pierwszy w Rosji proces o mord rytualny. Miejscowych Żydów oskarżono o zabicie chrześcijańskiego dziecka i użycie jego krwi do obrzędów związanych ze świętem Pesach (wyjścia z Egiptu). Po dziesięciu latach śledztwa i więzienia wszyscy oskarżeni zostali uwolnieni od zarzutów, a świadków, którzy dopuścili się krzywoprzysięstwa, zesłano na Syberię. Sprawa ta zainspirowała Lermontowa do napisania wiersza Hiszpanie.

Jego zięć (mój ojciec) stracił podczas II wojny światowej nogę w drodze do Królewca, który został zrównany z ziemią przez Armię Czerwoną (nie bez małej pomocy RAF-u).

Książka Claudii Sinnig Litauen. Ein literarischer Reisebegleiter (Insel, Verlag 2002) otworzyła przede mną księgę dziejów Europy Środkowo-Wschodniej. Jak każdy urodzony w Moskwie i wychowany w Rosji sowieckiej, nie miałem pojęcia o świecie leżącym poza granicami moich bezpośrednich rosyjskich zainteresowań. W ogóle nie zdawałem sobie sprawy z zawiłości życia w krajach znajdujących się pod sowiecką okupacją, takich jak Litwa, która dla obywateli sowieckich była jedynie prowincjonalnym kurortem. Niewiele wiedziałem o tym, że w istocie była z nią związana moja osobista historia.

Co dla jednego jest marzeniem, dla drugiego jest harówką. Stalinowcy tworzyli fikcyjne "przyczyny historyczne", które usprawiedliwiały opłakaną sowiecką rzeczywistość. Chcąc wypełnić teraźniejszą pustkę emocjonalną, wymyślamy sobie przeszłość. Ona nie jest jednak nasza. Zaczerpnięto ją z cudzych mitów lub tradycji -- Biblii, sag skandynawskich, francuskiego oświecenia czy pruskiego militaryzmu. Ta przeszłość, przysposobiona do naszych aspiracji i temperamentu, jest następnie narzucana innym -- naszym sąsiadom, a niekiedy wręcz ich ziemiom. Tworzymy przeszłe wydarzenia, kierując się bieżącymi potrzebami ideologicznymi, jak to stwierdziła George Eliot w swojej powieści Daniel Deronda. W efekcie, ta odkryta na nowo (lub sfabrykowana) przeszłość każe naszym sąsiadom zastanowić się nad ich własną przeszłością, której dotychczas nie byli świadomi. To przydarzyło się Palestyńczykom, którzy odkryli swoją narodową tożsamość, dopiero gdy ją rozbudził syjonistyczny mit. Mój przyjaciel, Meir Wieseltier, najbardziej trzeźwo myślący z izraelskich poetów, dał temu wyraz w wierszu Pasażerowie:

Gdy przyjrzeć się bliżej historii miasta rodzinnego mojego dziadka, Wieliża, można zobaczyć, jak pogmatwane szlaki jego życia wywodzą się z dziejów tego miasteczka, leżącego koło Witebska. W średniowieczu było ono pograniczną twierdzą Wielkiego Księstwa Litewskiego, z uporczywą regularnością zajmowaną, porzucaną i znów zajmowaną przez Rosjan. Pobyt dziadka, raczej mało zrozumiały, w Uzbekistanie był chyba związany z tym, że jego rówieśnik, a może i przyjaciel, Maks Penson, uznany sowiecki fotografik, także urodził się w Wieliżu. Penson wziął udział w Wystawie Światowej w Paryżu w 1937 roku, gdzie zdobył Grand Prix za Uzbecką Madonnę, portret młodej Uzbeczki publicznie karmiącej piersią dziecko. Dokumentował też budowę Wielkiego Kanału Fergańskiego. Generał Rodzianko, który prowadził z rządem brytyjskim negocjacje na temat przyszłości armii białych Denikina na Ukrainie (gdzie oszczędzono mojego skazanego na śmierć dziadka), także urodził się w Wieliżu. Najsłynniejszą postacią pochodzącą z Wieliża jest Nikołaj Przewalski, etnograf -- jego nazwisko nosi rasa koni, które odkrył w Mongolii. Nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego o tym właśnie naukowcu i jego koniu uczono tak dokładnie w sowieckich szkołach -- do czasu, gdy zobaczyłem jego zdjęcie: wykapany Stalin czy raczej odwrotnie, Stalin to wykapany Przewalski. Powszechnie wiadomo, że podczas pobytu w Tbilisi Przewalski zatrudnił matkę Stalina jako praczkę. Dziewięć miesięcy później urodził się Stalin. Tak się składa, że Stalin był o rok młodszy od mojego dziadka, a zmarli w tym samym roku.

Zob. przypis 17.

Po rosyjsku przyrząd ten też nazywa się kaczką (utka). Dysertacja doktorska dziadka poświęcona była krążeniu krwi w wątrobie kaczki (albo gęsi).

Podejrzenie oszustwa jest zaraźliwe. Prowadzi też do przemocy: gdy ludzie zaczynają wątpić w twoją przeszłość, zaczynają podważać twoje prawa do obecnego położenia, jak to się zdarza w życiu osobistym, a czasem w życiu narodów.

Izaak uznaje pierworodnego syna w Jakubie, mimo mocnych dowodów świadczących o czymś przeciwnym: "Głos, głosem Jakuba, ale ręce, ręce Ezawa!" (Gen 27, 22).

Published 23 April 2010
Original in English
Translated by Karolina Szymaniak
First published by Res publica nova 8 (2010) (Polish version)

Contributed by Kulturos barai © Zinovy Zinik / Eurozine

PDF/PRINT

Read in: EN / LT / PL

Published in

Share article

Newsletter

Subscribe to know what’s worth thinking about.

Discussion