Co napędza Ryszarda Kapuścińskiego?

Człowiek, który chodzi z szeroko otwartymi wszystkowiedzącymi oczyma. Jeden z tych odważnych pisarzy, których żadne niebezpieczeństwo nie powstrzyma przed obserwacją rzeczy świata tego. Ma znajomych na pięciu kontynentach, we wszystkich zakątkach kuli ziemskiej. Interesuje go cały świat. Widział wiele rewolucji. Takiego człowieka niepodobna już omamić i oszukać. Prześwietli wzrokiem wszelką dyktaturę: żołnierzy, polityków, duchownych. I nie może oderwać oczu od oprawców ani od ich ofiar. Jest w nim etos ludzi dojrzałych; z całego serca odrzuca kłamstwo i terror, choć jak magnes przyciągają one jego spojrzenie. Nie jest bohaterem rewolucji, lecz herosem spostrzegawczości. Doznanie przemocy – i utopia wyzwolenia się spod jej jarzma – było dla Kapuścińskiego przeżyciem pokoleniowym, ale wyczuwamy to jedynie jako pulsujące z głębi duszy promieniowanie, bo przecież mamy przed sobą człowieka skromnego i zarazem serdecznego.

Potwornie bolą go plecy. Gdy tylko nadarzy się sposobność kładzie się na brzuchu, aby ból chociaż trochę uśmierzyć. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w 1986 roku w Nowym Jorku na kongresie Pen Clubu. Obydwaj w charakterze gości specjalnych; byliśmy zresztą autorami tego samego wydawnictwa. Wielu uczestników kongresu nagabywało Ryszarda Kapuścińskiego, dopytując się o losy podziemnej Solidarności. Jeździł wtedy po całej Polsce. Miewał prelekcje i odczyty w kościołach. Skądkolwiek przychodziło zaproszenie, ruszał w drogę wiedziony poczuciem obowiązku. Sprawie ojczyzny i wolności poświęcił mnóstwo czasu. On – obieżyświat – siedział wówczas całymi miesiącami w domu. Zdemaskował się przed Polską Agencją Prasową, toteż nigdzie go nie wysyłano. Także w Nowym Jorku naradzał się ze swymi kolegami z Solidarności co do dalszych zadań i działań. Opozycja węgierska była bardziej spontaniczna, opozycja polska – spokojniejsza, lepiej zorganizowana, była raczej polityczna niż antypolityczna. Rychło okazało się, że również w bezpośredniej żywej rozmowie ten obdarzony poczuciem ironii człowiek nie traci cech wielkiego, przenikliwego obserwatora. I powiedzmy sobie otwarcie: to stękanie, to leżenie na brzuchu w niczym nie umniejszało wielkiej godności Ryszarda Kapuścińskiego.

Zwrócił na siebie naszą uwagę, intrygowało nas w nim to ustawiczne przenikanie się czegoś bliskiego i dalekiego, prostego i tajemniczego. Podziwiałem jego transkontynentalną empatię. Wszak błąkał się po miejscach pełnych niewygód i niebezpieczeństw, nie cofał się przed siarczystym mrozem ani przed tropikalnym żarem, chorował, cierpiał, a potem szedł dalej, przezwyciężając słabości ciała. Już miał być rozstrzelany, ale szczęśliwie zdołał zbiec. I znowu trafił tam, gdzie groziła mu kula. Patrzyłem nań jak na inżyniera, który samotnie opływa ziemię żaglówką albo na ornitologa, który wabiony głosami ptaków przedziera się przez ostępy nieprzebytej dżungli. Niezwykły człowiek, zakonnik swojej profesji. Przez długie dziesięciolecia maskował się, by Państwowa Agencja Prasowa mogła wysyłać go do Afryki. Pisał o odległych niekomunistycznych tyraniach, które wszakże w jego opisie przypominały w stopniu wystarczającym dyktaturę komunistyczną. Z doświadczeń wyniesionych ze swego kraju dobrze wiedział, jak wygląda tyrania. Korespondent zachodni nie nasyciłby przedmiotu swoich rozważań – anatomii i psychologii rozmaitych odmian tyranii – tyloma doświadczeniami przeżytymi i przetrawionymi w domu. On już wiedział sam z siebie, nie tylko jako etnograf, w jaki sposób strach wiąże ciemiężcę z ciemiężonym, znał swoistą symbiozę dwudziestowiecznego despotyzmu i serwilizmu. Wiele czasu spędził pośród katów i ich ofiar, w ich bezpośredniej bliskości. Skrywając się za maską uprzejmości oficjalnego korespondenta, obejmował swoim – bynajmniej nie neutralnym – spojrzeniem całe połacie współczesnego barbarzyństwa. Można się było spodziewać, że zawsze pojawi się wszędzie tam, gdzie poleje się krew, że będzie na spalonych słońcem bezdrożach, na których z wojskowych dżipów ostrzeliwuje się chłopów, że nie zabraknie go na terenach, na których szaleńczo i przypadkowo zbiera swoje żniwo śmierć.

Ryszard Kapuściński zwykł się poruszać po miejscach, w których wybuchają miny, gdzie uzbrojeni po zęby ludzie dopuszczają się zbrodni, a dorastający chłopcy mają w zanadrzu po kilkaset nabojów. Oglądałem zrobione przez niego fotografie. Pełno na nich młodych kobiet i mężczyzn z bronią w ręku, w dziwacznie dobranym odzieniu. Aby ktoś z biednego kraju stał się ważny dla świata, potrzebny jest zaiste cud, ale by stał się niebezpieczny, wystarczy, że zdobędzie karabin maszynowy, którego obsługi może się nauczyć w ciągu kilku minut. W krajach Trzeciego Świata opór przed użyciem broni oraz wartość ludzkiego życia są niższe niż na “dobrze ułożonym” Zachodzie. Kapuściński zna atmosferę, w której rozlew krwi i radość płynąca z destrukcji czyjegoś ciała stają się czymś banalnym. Zna trójprzymierze ideologii (religii), ucisku człowieka i tępego braku wyobraźni. Zajmuje go do głębi różnorakość strachu i jego wszechobejmująca logika, zna wszelkie usprawiedliwienia i nieodłączne od nich preteksty. Interesuje się stanem psychicznym ofiary, jej torturami i cierpieniami – chwilami, w których człowiek jest tylko ciałem. Przyciąga uwagę Kapuścińskiego sposób myślenia degradujący drugą osobę – w imię jakichś haseł czy idei – do roli przedmiotu, śmieci, niczego. Odkrył znaczenie Trzeciego Świata, ale nie stał się kimś w rodzaju “tiermondiste” i nie zamierza bynajmniej przystosowywać Europy do tamtejszych norm. Odkrył również oblicze Trzeciego Świata majaczące w obrazie Europy Środkowej i Wschodniej. Odkrył je w naszych twarzach. Na swej drodze spotkał się z ogromną różnorodnością systemów społecznych: od umiarkowanych reżimów totalitarnych po paranoiczne tyranie. Trzeci Świat zajmuje bowiem większą część kuli ziemskiej i już nie jest trzeci, lecz drugi.

Kapuściński należy do pokolenia, które przeżyło okupację niemiecką, potem radziecką i już jako dziecko mógł poznać zagrożenie spokojnego bytu. Przekonał się, że normalny ład życia może być w jednej chwili zniszczony (zburzony) przez wojnę. Dziecko ujmuje to – bardziej niż dorosły – od strony metafizycznej. To tłumaczy późniejszego łowcę: idzie tam, gdzie wybucha pożar i rodzi się agresja. Oczami Kapuścińskiego widzimy pozorność i niepewność bezpieczeństwa; pod tym spojrzeniem warstwa ochronna cywilizacji i kultury wydaje się nad wyraz cienka i krucha. Zło może zdarzyć się w każdej sekundzie. Może rozprzestrzenić się nagle jak epidemia grypy. Nasz wędrowiec zna choroby duszy i także w rewolucjach potrafi dostrzec wybuchy histerii. Stan ducha, w którym cała gorycz złych doświadczeń koncentruje się w jednym jedynym uderzeniu. Kapuściński współczuje rewolucjonistom, ale dobrze wie, że będą musieli powtórzyć wiele błędów. Nie zestawia inwentarza nędzy, lecz panoramę podstępnych działań historii. Człowiek eksperymentuje, obala, tworzy systemy i zawsze – aczkolwiek nie w ten sposób – ponosi klęskę. I właśnie nasz przewodnik ukazuje stałość charakterów ukrytą w zmienności gestów. Umie uśmiechać się na widok wielkich przemian i przewrotów, towarzyszy rewolucjoniście aż do zwycięstwa i jeszcze dalej – aż do dyktatury, na której czele coraz bardziej przypomina on swego obalonego przeciwnika.

Uważam go za swego rodzaju zakonnika, bo choć nie musiał, wziął na siebie ciężar konfrontacji z fizycznym trudem i niebezpieczeństwem śmierci. Ja – jeżeli tylko nie ma przymusu – wolę sobie posiedzieć w domu, pochodzić po mieście, a innemu światu, tylko dlatego, że jest inny, nawet nie próbuję stawiać czoła. Zresztą i o tym najbliższym wiem bardzo niewiele. Dzięki Ryszardowi Kapuścińskiemu jego ojczyzna i cały świat wiedzą o sobie więcej. Jako autor zawsze dążył za wszelką cenę do tego, by stworzyć takie książki, takie teksty, które nie ulegną erozji, nie poddadzą się niszczącemu działaniu czasu. I te książki są dobre, przeżyły okres pierwszych dwudziestu-trzydziestu lat, który – jak powszechnie wiadomo – jest najbardziej okrutny i unicestwia większość dzieł. Utwory Kapuścińskiego to wybitne opowieści historyczne o upadłych figurach naszej epoki. Reporter obejrzał je niejako od wewnątrz, wniknął w nie i mówi ich językiem, ale jest to jednocześnie jego własny język, nawet wówczas, gdy mówi za strażnika czy komendanta policji. Przerywają oni swą relację akurat tam, gdzie trzeba i uważają, by nie przekroczyć granicy, poza którą zaczyna się nuda. Publicysta spogląda na swe postacie z perspektywy ich późniejszych losów. Patrzy w ten sposób zarówno na cesarza, jak i na szacha. Wszak wykładnią ich działalności jest ich upadek. Niepodobna wynaleźć tyranii bardziej finezyjnych niż te, które zostały wprowadzone przez współczesnych dyktatorów. Swoją podłą fantazję podporządkowali rozwijaniu metod skutecznego łamania charakterów. Książki Kapuścińskiego nie przysłużą się charyzmatycznym przywódcom. Myślę jednak, że rozmaici dyktatorzy pragnęliby mimo wszystko przebywać – i brylować – w towarzystwie tego sympatycznego, skromnego człowieka.

Udziałem Kapuścińskiego stały się rzadko spotykane przygody i niecodzienne osiągnięcia: stoi mocno na ojczystej ziemi i jednocześnie z dalekosiężnym, wszechstronnym zainteresowaniem śledzi walkę i rewolucyjne dramaty czterech piątych ludzkości. Obserwuje sytuacje, w których człowiek staje oko w oko z własnym barbarzyństwem. W przypadku każdego wybitnego twórcy można podziwiać wyrachowaną i zarazem lunatyczną strategię, wspólne dzieło temperamentu i inteligencji. Dzieło, poprzez które duch ludzki bierze górę nad niesprzyjającymi mu okolicznościami. Można podziwiać, jak talent – w służbie dzieła sztuki – wykracza poza potoczne myślenie. Strategia artystów nie jest powtarzalna, ale jest paradygmatyczna; ucieleśnia się w biografii, w codziennym zachowaniu. Subtelność wyboru, umiejętność zdecydowania, co w powstającym utworze jest niezbędne, a co byłoby zbyteczne. Ta strategia to Anioł Stróż dzieła.

Kapuściński nie został emigrantem, nie musiał sam sobie zadawać pytań, kim właściwie jest, nie musiał zmagać się z doznaniem egzystencjalnej pustki czy niepewności i chociaż droga tego pisarza jest jedyna w swoim rodzaju i naznaczona samotnością, nie ciążyła mu świadomość, że do nikogo nie należy. Korespondenta wojennego ratował w niebezpieczeństwie – tak sobie to wyobrażam – artysta, namiętnemu łowcy szedł z odsieczą obserwator, zaś awanturniczemu obieżyświatowi – ktoś, kto czuje się dobrze również we własnym pokoju. I nie odnosi się doń zdanie Pascala o człowieku, który zawsze przysparza kłopotów, bo nie potrafi usiedzieć przy swoim stole. Jedliśmy kiedyś razem kolację i choć jeszcze bolały go plecy, był ożywiony, w dobrej formie, a jednocześnie delikatny i łagodny. O fantastycznych, dzikich wręcz zdarzeniach mówił jak o sprawach powszednich. Dla niego krwawy tyran był tak samo banalną figurą jak pierwszy z brzegu karczemny krzykacz. Odwrócona romantyka.

Prawdziwy pisarz podążał z kraju do kraju, mając we własnych oczach i rozumie tajemny wszechogarniający materiał. Aby łatwiej pokonać rozliczne granice, przywdziewał maskę korespondenta. Tak było prościej, niż występować na przykład w przebraniu naukowca. Bardziej zmysłowo i zawadiacko. Było w tym coś ze sportu: zbiera się obrazy rewolucji czy wojen domowych, a potem wyścig, kto pierwszy przekaże wiadomość. Mistrz Kapuściński osiągnął w tej rywalizacji niejeden sukces. Chodziło wszak o to, kto ma najczulszy zmysł węchu, kto wyczuje najszybciej, gdzie trzeba wynająć pokój w oczekiwaniu na kolejny wybuch.

Bohaterami książek Kapuścińskiego są kraje: Etopia, Iran, Angola, Meksyk, Salwador, Honduras i ostatnio Rosja. Jak gdyby pisarz historyczny objeżdżał świat z legitymacją dziennikarza. Gatunek jego ciekawości jest pisarski. To sprawia, że Kapuścińskiego ekscytuje późniejsza obróbka zdobytego materiału. Przyświeca mu idea książki, artystycznej całości, która może się wyłonić z kompozycji nagromadzonych zapisów i surowych szkiców. Człowiek pragnący zrozumieć, przeskakuje bariery. Na świecie nie ma nic bardziej naturalnego, a jednak jest to mimo wszystko czymś wyjątkowym. Jak trudno przecież dźwigać brzemię współczucia ze sprawami odległych ludów!

Ryszard Kapuściński wyrwał losowi wolność, czyli tyle wolnego czasu, ile potrzebował, by spojrzeć na swą zdobycz z perspektywy formy. Oczywiście, każdy dokument jest fikcją, wyborem, kolażem, wydobyciem faktów językowych z ich naturalnego środowiska, a potem ich wzajemnym przystosowaniem. Wszak już samo spostrzeżenie jest w jakiś sposób dowolne. Na próżno autor ukrywa się za faktami, dając znać, iż to nie on mówi, że to mówią one same. W rzeczywistości nawet najbardziej typowa proza dokumentalna nie uwolni się do odpowiedzialności wynikającej z arbitralnego wyboru kompozycji. W odniesieniu do dzieła uzasadniony jest tylko jeden warunek: by tekst zdołał obronić się jako obraz. Metaforyczna, eseistyczna i reportażowa proza Kapuścińskiego jest wypracowana i niewyszukana, czysta i gęsta: każde jej zdanie jest pełne znaczenia i zmysłowej wręcz plastyczności wyrazu. W jego utworach nie ma pustych miejsc, w jego zdaniach nie znajdziemy niechlujnej mglistości. Jasność myśli nie opuszcza nawet miejsc tortur i najkrwawszych cel śmierci. Opis i analiza nie oddzielają się od siebie. W refleksyjnych opisach raz po raz napotykamy ironię. Te usta potrafią uśmiechać się ukradkiem, potrafią też pokornie i miłosiernie ukazywać retoryczne aspekty scenerii, w której rozgrywa się akcja opowieści. Ten człowiek chciałby pozostać ze swoimi bohaterami, aby ich – jako postacie swych powieści – prowadzić dalej przez życie, ale wtedy pojawia się dyscyplina reportera i nakazuje mu pożegnać się z realnymi żywymi ludźmi i wyruszać w dalszą drogę. Wyrusza tedy, by spotkać się z nowymi towarzyszami podróży, by w innych miastach poznawać innych ludzi. Wszelako naszym oczom nie umknie bolesny gest: oto dłoń wyciągnięta na pożegnanie niechętnie rozstaje się z dłonią człowieka, który tu pozostaje. W granicach prozy czerpiącej wprost z rzeczywistości nasz autor puszcza w ruch wyobraźnię, która przecież jest tylko jedną z form funkcjonowania pamięci. Wyobraźnia wydobywa z niej to i owo, tworząc spójną całość z elementów, które w rzeczywistości nigdy razem nie występowały. Powstaje kompozycja, wynik swoistej gry z kartkami notesów, z głosami utrwalonymi na taśmie magnetycznej, z sennymi marami.
Mistrz Kapuściński oddał sztuce to, co jej należne i otrzymał błogosławieństwo: zrodziła się pod jego piórem. Nagrody, które otrzymuje, są również czymś wspaniałym, ale to już tylko naddatek.

Published 19 July 2004
Original in Hungarian
Translated by Jerzy Snopek

Contributed by Krasnogruda © Krasnogruda Eurozine

PDF/PRINT

Published in

Share article

Newsletter

Subscribe to know what’s worth thinking about.

Discussion